Acatenango - czyli jak nie wspinać się na wulkan.

21.02.2022

Pierwsze promienie słońca zaczęły pokrywać bruk na ulicach a kolorowe fasady niskich budynków nabrały wyrazu przyjmując na siebie światło bezchmurnego nieba, tak właśnie budzi się do życia Antigua na straży której stoi Volcano de Agua. W każdym miejscu w mieście mamy wrażenie jakbyśmy byli otoczeni opieką mistycznej siły, którą starożytni łączyli właśnie z wulkanami. Powiększająca się ilość skuterów na ulicach oraz pań ubranych w kolorowe ludowe stroje jednoznacznie rozpoczyna gwar kolejnego dnia na gwatemalskiej ziemi. Kraj wulkanów oferuje niepowtarzalną okazję do obcowania z horyzontem usłanym magmowymi górami zdającymi się tylko czekać na możliwość pokazania swojego władczego potencjału po wiekach uśpienia.

Chcąc doświadczyć pod własnymi stopami skóry wulkanicznego olbrzyma zdecydowaliśmy się na wyprawę w objęcia Acatenango; wulkanu usytuowanego w pobliżu Antigui i mierzącego prawie 4000 tys. metrów wysokości. Miejsce bardzo dobrze znane z niewiarygodnego widoku na sąsiadujący z nim drugi wulkan Fuego, który to regularnie wyrzuca z siebie ogniste porcje lawy na oczach obserwujących go śmiałków. Po dogadaniu z naszym gospodarzem możliwości zostawienia części zbędnych przy wspinaczce rzeczy wyruszyliśmy wyposażeni w nasz ekwipunek turystyczny, który miał nam zapewnić sukces tej wyprawy. Jak to w życiu bywa czynnik ludzki kierowany emocjami potrafi się nieźle pomylić ale o tym później…

Korzystając z najbardziej wiarygodnej turystycznej mapy czyli google (tak wiem, że tak nie jest…) ruszyliśmy pieszo z Antigui a nie jak wszyscy autobusem z miasta do miejsca gdzie zaczyna się właściwa wspinaczka na wulkan. Według naszych szacunków do pokonania mieliśmy jakieś 21 km co według mapy miało nam zająć ok 6 godzin (razem z wejściem na szczyt). Tutaj uwaga; nasze podekscytowanie związane z pierwszymi dniami pobytu w Gua było zdecydowanie większe niż rzeczywiste oszacowanie wyczynu, którego się podjęliśmy o czym przekonać mieliśmy się już za kilka godzin. Pierwsze pokonane kilometry w pięknym słońcu wypełnione rozmowami dawały nam ogrom radości i wprawiły nasze ciała w przyjemny trans poruszania się, niewymagający myślenia o wysiłku fizycznym. Towarzyszący nam widok Acatenango pozwolił naszym umysłom oswoić się z celem marszu i wprawić w fantastyczną pewność działania będącą sumą naszej energii, ilości ekwipunku oraz bycia tu i teraz według założeń sprzed kilku miesięcy kiedy to plan wyjazdu z Polski był jeszcze zbieraniną niepoukładanych myśli i rozmów. Pokonawszy kolejne kilometry znaleźliśmy się w jednej z ostatnich wiosek gdzie mogliśmy kupić sensowe pożywienie na resztę dnia oraz na jutrzejszy poranek. Tak jutrzejszy gdyż naszym głównym celem było spędzenie nocy nieopodal krateru w miejscu gdzie można się rozbić z namiotem i przywitanie wschodu słońca na samym szczycie. Brzmi nieźle co? Miasteczko opuściliśmy zaopatrzeni w kiść bananów, pęczek rzodkiewek, kilka ziemniaków, jedną paprykę oraz paczkę smażonych platanów co w naszym przekonaniu było świetnym wyborem na wulkaniczny prowiant. Sprawa była prosta po dotarciu na miejsce obozowiska rozpalimy ognisko i upieczemy ziemniaki na kolację a reszta będzie miłym dodatkiem do uczty. Sam w to wierzę pisząc te słowa… Ciężsi o kilka kilogramów ruszyliśmy dalej w stronę drogi mającej doprowadzić nas do miejsca rozpoczęcia właściwego trekkingu i wspinaczki.

Po jakimś czasie weszliśmy w dosyć górzysty teren, gdzie krętą drogą zmierzaliśmy zadowoleni z życia dalej, godziny mijały
a nasze tempo zauważalnie odbiegało od naszych porannych założeń. Z tego miejsca szacunek należy się kierowcy, który się zatrzymał i zabrał nas w naszą pierwszą gwatemalską przejażdżkę na pace fundując nam godzinną przeprawę przez praktycznie niezamieszkałe leśne tereny. Przy rozstaniu dowiedzieliśmy się od kierowcy, że do podnóża wulkanu mamy jeszcze kilka kilometrów marszu. Mając już w świadomości skalę naszej kilkugodzinnej obsuwy oraz zaczynające się pojawiać pierwsze oznaki zmęczenia ruszyliśmy dalej, w trakcie udało nam się złapać koleją podwózkę teraz już na miejsce, z którego było tylko ostro w górę. Podejście zaczęliśmy dosyć późno z wyczuwalnie mniejszym zapasem energetycznym niż to mieliśmy w pierwotnym planie. Za nami było już jakieś 6 godzin marszu a najważniejsza część dopiero przed nami, czyli podejście na wysokość ok 3500 metrów gdzie zaplanowany był nasz nocleg. Teraz każdy kilometr stał się walką a każda godzina testem naszej silnej woli. Ukształtowanie terenu robiło się coraz bardziej wymagające zabierając nam energię w zastraszającym tempie, po kilku zjedzonych bananach nadeszła pora na chipsy z platanów dodając do naszych wewnętrznych baterii cenne procenty mocy. Światło dnia ewidentnie chciało się już z nami pożegnać robiąc miejsce dla wieczornych pejzaży. W trakcie dowiedzieliśmy się od kilku osób, które wracały ze szczytu, że przed sobą mamy jeszcze ok 5 godzin podejścia… Cóż za krzepiąca wiadomość!

Wraz z wysokością otoczenie zaczęło się zmieniać z wysokiego lasu na bardziej otwartą przestrzeń dającą się wykazać ostatnim promieniom słońca malować swój codzienny spektakl a silnym podmuchom wiatru smagać wszystko dookoła łącznie z nami. Po kolejnych godzinach moje wyczerpanie nie pozwalało już energicznie stawiać kroków przechodząc w tryb awaryjny ograniczając mnie do włóczenia się po całej szerokości ścieżki a koniec wcale nie był blisko. Nadzieja na odpoczynek pojawiła się ze wkroczeniem w obszar jednego z ostatnich na tej górze terenów gdzie ludzie zakładali swoje obozowiska, paląc ogień, gotując posiłki i grupując się ciasno żeby oprzeć się sile wiatru. Nie mogąc znaleźć sensownego miejsca do rozbicia namiotu postanowiliśmy ruszyć dalej do ostatniego przed szczytem punktu gdzie na mapie widniała ikonka campingu.

Ten moment był totalną odwrotnością naszego poranka, byliśmy głodni, wycieńczeni bez uśmiechów na twarzy w zamian brnąc przez wulkaniczny żużel, w którym stawianie kroków przypomina stanie w miejscu a szalejący wiatr rozmywał mgłą jakąkolwiek widoczność prócz zasięgu naszych latarek. Po jakiejś półtoragodzinnej walce z grząską i stromą drogą naszym oczom ukazała grupka samotnych skał wypełniona w kilku miejscach namiotami i rozmytymi przez wiatr głosami ludzi, którzy tam obozowali. Już teraz wiedzieliśmy, że ikonka campingu na mapie nie wiele ma wspólnego z miejscem, które mieliśmy w głowach a jedyny ogień, który miał tutaj rację bytu to ten wewnątrz nas… Wszechogarniająca ciemność i wiatr skutecznie nie pozwalały znaleźć choćby jednego punktu odniesienia w stosunku do szczytu. Nie było mowy o żadnym innym ruchu jak rozbicie namiotu przy temperaturze około 0 st. podsyconej wiatrem świetnie wprawiającym w ruch cały wulkaniczny pył dookoła. Rozkładanie namiotu w takich warunkach przy świetle latarki stało się wyzwaniem wcale nie mniejszym niż dotarcie tutaj. Skalna ściana pomogła nam ochronić jedną stronę namiotu przed wiatrem, po zakotwiczeniu ostatniego sznurka do kamieni byliśmy gotowi… nie na odpoczynek czy sen w rozumieniu istoty tych słów lecz na leżenie w ubraniach owinięci foliami termoizolacyjnymi wewnątrz śpiworów. Zbyt głodni i wycieńczeni na cokolwiek daliśmy naszym ciałom kilka godzin błogiego bezruchu co w cale nie spowodowało odzyskania utraconych przez cały dzień sił. Ok godziny 4 rano głosy osób zmierzających na szczyt dały nam znak, że to pora na najważniejszy etap i przywitanie nowego dnia z wysokości 4000 metrów. Pogoda była jeszcze gorsza niż w nocy, wiatr nie pozwalał ustać a zwinięcie mokrego i brudnego od szarego pyłu namiotu było przedsmakiem warunków panujących na samej górze. Obraliśmy azymut za światłami latarek innych osób ledwo zauważalnych w gęstej mgle wyznaczających szlak do podejścia. Grząski żużel, niesamowity mróz, wysokość, brak sił i ciepłego jedzenia czy picia spowodował kryzys u Goni, która straciła wiarę we własne możliwości postulując tylko ze łzami w oczach o to żebym ją tam zostawił i zabrał jak już będę wracał. Oczywiście takie rozwiązanie nie wchodziło w grę, gdyż brak ruchu w takim miejscu mógłby być opłakany w skutkach. Szybka analiza sytuacji, wsparcie mentalne oraz wyrzucenie z jej plecaka….ziemniaków…. okazały się być wystarczające żeby ruszyć dalej. Ten ostatni odcinek to bardzo strome podejście z 3500 na 4000 metrów, gdzie nasz stan fizyczny skutecznie nie pozwalał cieszyć się rozkoszą widoków. Góry zaczęły się odsłaniać, wulkany w oddali tkwiły w swym majestacie a słońce pozwalało wszystkim się godnie prezentować.

Upłynęła godzina a naszym oczom ukazał się nasz cel, nasze założenie i spełnienie w jednym; dawny krater wulkanu Acatenango, nieczynne od wieków ogromne wgłębienie w magmowym masywie, który zdobyliśmy. Kilka samotnych namiotów wewnątrz walczyło z wiatrem jakby nie zdając sobie sprawy, że wygrany tutaj jest tylko jeden. Droga do celu potrafi być
o wiele bardziej skomplikowana niż czasem może się wydawać ale o to i my; jesteśmy na szczycie z całą świadomością wysiłku, który sami sobie zafundowaliśmy. Chłoniemy ten majestat czując kruchość i wielkość jednocześnie, Boski mix uczuć definiujący nasze jestestwo, to my dzięki naszej woli jesteśmy tutaj, to my kazaliśmy sobie przez to przejść sprawdzając ludzką wytrzymałość dostając nagrodę w postaci wewnętrznego ognia rozpalanego ludzką myślą. Nasze oczy koi widok sąsiada… Wulkanu Fuego, który jakby nigdy nic puszcza sobie dym bawiąc się z wiatrem. Staliśmy się namacalną częścią spektaklu trwającego od tysięcy lat mogąc dotknąć nieśmiertelności podszytej przemijaniem. W takich momentach człowiek zastanawia się nad granicami, które definiuje jego otoczenie, czasem z pozoru niedostępne obszary są tylko granicami naszych myśli a silna wola podszyta determinacją otwiera bezkres możliwości.

Ostatnie banany, rzodkiew i papryka posłużyły nam za paliwo na powrocie i pomogły na trochę zapomnieć o towarzyszącym zmęczeniu, schodząc coraz niżej przez kolejne godziny zastanawiałem się gdzie popełniliśmy główny błąd przy planowaniu tej wyprawy. Doszedłem do fundamentalnego wniosku, że winowajcą była zbyt duża euforyczna pewność siebie, która sprawiła, że straciliśmy zbyt dużo czasu i energii zanim w ogóle zaczęliśmy się wspinać. Zlekceważyliśmy wulkaniczne środowisko i zamiast zabrać lekki i kaloryczny prowiant, wzięliśmy ciężkie i mało sycące produkty. Te decyzje wróciły do nas w momencie gdy nie było już gdzie zawrócić ani tym bardziej co kupić, resztę już znacie. Nie powtórzyłbym tego wyczynu drugi raz w takiej formie lecz wiem jedno człowiek potrafi znieść i zrobić o wiele więcej niż potrafi do świadomości dopuścić jego umysł a to był tylko jeden z przykładów na poparcie tej tezy.

Następne kilka dni spędziliśmy na campingu w Antigua skąd mieliśmy piękny widok na nasze znajome już wulkany a Fuego nocą pokazywał nam jak potrafi wyrzucać z siebie pomarańczowo – ognistą magmę dając do zrozumienia, że wie co robi i nie prędko przestanie.

Previous
Previous

Społeczeństwo – czy wiemy co nas otacza…

Next
Next

Adam to Nieeleganckie….