Audi w gazie, Południe Francji i Reggae.

26.04.2022


Wielkie historie kryją się tuż za rogiem tylko trzeba chcieć je dostrzec. Czasami w połączeniu mogłoby się wydawać zwykłych czynników powstają piękne i niepowtarzalne rzeczy pozwalające spojrzeć na życie z całkowicie innej perspektywy. Tak też było tym razem. W ostatnim tekście pisałem sporo o autentyczności, prostocie oraz zupełnie innym wyrazie codzienności niż ta, którą oglądam każdego dnia. Nie spodziewałem się, że przyjdzie mi tego doświadczyć po raz kolejny w formie o jakiej bym w ogóle nie pomyślał. Pisząc ten tekst znajduje się w małym miasteczku na południu Francji przyglądając się rozkwitającej w barwy wiośnie odczuwając lekkie zdumienie jak niewiele dzieliło mnie od tego żeby się tutaj w ogóle nie pojawić. Ale żeby to wszystko miało sens muszę wrócić do momentu, w którym podjąłem decyzję o przejechaniu autem całej Europy pakując swoje życie tym razem nie w plecak lecz bagażnik mojego samochodu.

Po powrocie z wyprawy po Azorach i Ameryce Centralnej zacząłem się trochę bez planu rozgaszczać w Polsce nie mając konkretnych założeń co dalej robić i jak działać. Nie wynająłem mieszkania a większość moich rzeczy dalej spoczywała w stodole u Goni mamy gdzie spakowaliśmy nasz dobytek przed wyjazdem w podróż. Z początku zawodowo miałem ruszać na kilka miesięcy w trasę koncertową po Europie ale gdy ten temat z przyczyn organizacyjnych spadł zacząłem się zastanawiać jakie ruchy wykonać żeby działać dalej. Na kilka dni wyleciałem do Arabii Saudyjskiej do pracy co tylko podsyciło mój apetyt dalszych wyjazdów zarówno zawodowych jak i prywatnych. Pewien byłem jednego, że nie chcę na dłużej zostawać w Polsce i wykonywać swojej pracy tak jak do tej pory to robiłem. Chyba pod wpływem trzech miesięcy podróżowania i obcowania z nową dla mnie wersją życia zaowocowało, że dotychczasowe spojrzenie na mój zawód uległo lekkiej zmianie i zachciałem się jak najbardziej wyskalować z moimi umiejętnościami dalej niż tylko mój rodzimy kraj. Lecz to wszystko bardziej było teoretycznym konceptem w mojej głowie i brakowało mi konkretów, żeby zacząć to wcielać w życie. Postanowiłem w tej sytuacji poczekać i dać się temu wszystkiemu trochę ułożyć zanim zacznę działać z impetem. W międzyczasie ze znanym mi własnym narwaniem na załatwianie niektórych tematów, kupiłem auto piękne, klasyczne, najbardziej pospolite ze wszystkich Audi A4 kombi z 99 roku. Oczywiście z podtlenkiem gazu coby aktualnie wysokie ceny paliwa mniej szargały mą kieszeń. Kilka tysięcy złotych później mogłem powiedzieć sobie szczerze, że nie potrafię kupować aut rozsądnie i techniczne ogarnięcie tego cuda niemieckiej inżynierii pochłonęło więcej budżetu niż zakładałem. Jak to mówi stare przysłowie „Chytry dwa razy traci” w tym momencie dokładnie się sprawdziło ale jak już przebolałem własne błędy mogłem cieszyć się jak mi się wydawało bezawaryjnością mocarnego silnika 1.8.


Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy, którego poznałem kilka lat wcześniej na jednej z europejskich tras koncertowych, na których pracowałem i zaproponował mi wspólny projekt w Hiszpanii, żebym do niego przyjechał bo ma dom niedaleko wschodniego wybrzeża, który chce zaadaptować na przestrzeń eventową. Długo nie musiał czekać na moją odpowiedź i kilka tygodni później ruszałem z Warszawy w trasę liczącą ponad trzy tysiące kilometrów moim dwudziestotrzyletnim Audi. Jako, że wychowałem się w rodzinie kierowców i od pierwszych lat mojego życia prowadziłem już u taty na kolanach wielką ciężarówkę z biegiem lat moje zamiłowanie do drogi oraz szacunku do niej stało się bardzo unikatowym połączeniem cech mojego charakteru oraz swobody jaką czuję kiedy wyruszam samotnie w trasę. Wiele tysięcy kilometrów przebyłem różnymi środkami transportu żeby wypracować relację z samym sobą i odczuwać przy tym specyficzny wymiar wolności, który uwielbiam. Zawsze przy tego rodzaju wyprawach to właśnie droga a nie cel do, którego zmierzałem przynosiła zdarzenia i wartości, których nie można było przewidzieć wcześniej, a które to zawsze pokazywały mi, że jestem w życiu tam gdzie być powinienem. Tak też było tym razem.

Początkowo pierwsze kilkaset kilometrów przebiegło bez problemów lecz zanim jeszcze opuściłem Polskę pojawiła się
w moim niemieckim blaszanym towarzyszu usterka układu chłodniczego temperatura silnika zaczęła rosnąć a płyn odpowiedzialny za jej utrzymanie nagle wyparował. Udało mi się jakoś dotoczyć do stacji gdzie kupiłem bańkę rzeczonego specyfiku i uzupełniłem do pożądanej wartości bacznie obserwując jakikolwiek wyciek, którym mógłbym się zająć. Na moje rozczarowanie nic się nie pojawiło a auto po uzupełnieniu płynu odzyskało wigor, wskazówka temperatury wróciła na swoją pozycję i po usterce zostało tylko wspomnienie. Trochę nie dowierzałem obrotowi wydarzeń ale nawet kropla płynu nie chciała kapnąć na ziemię aby pokazać mi przyczynę problemu. Po dłuższych rozmyślaniach i napełnieniu pustej bańki wodą w razie czego, postanowiłem ruszyć dalej bacznie przyglądając się wskazówce temperatury. Kolejne dwa tysiące kilometrów minęły bez jakiegokolwiek problemu pozwalając mi rozkoszować się bogactwem i pięknem drogi jaką pokonywałem. Po przejechaniu Czech oraz Austrii kolej przyszła na kolebkę pizzy i makaronu, piękne moje ukochane Włochy. Kraj, który trzy lata wcześniej przejechałem dookoła samotnie motocyklem (temat na kolejny tekst) teraz znów miał dla mnie swoje piękne alpejskie drogi oraz malutkie urokliwe miasteczka.

Tym oto sposobem przemierzyłem terytorium od północy aż po zachodnie wybrzeże jadąc tylko lokalnymi drogami, gdzie próżno było szukać atrakcji z jakiegokolwiek przewodnika turystycznego. Piękne górskie drogi przecinające kraj w każdą stronę, wszechobecne tunele dające pokaz ludzkiej siły nad materią oraz przestrzeń wypełniona moją wolnością. Uwielbiam takie połączenia. Popijając espresso na stacji po nocy spędzonej w aucie zaznając luksusu wykąpania się w umywalce gotowy byłem zacząć kolejny dzień. Oglądając piękno morza Liguryjskiego, dotarłem nad francuskie lazurowe wybrzeże aby przez bogactwo Księstwa Monaco wjechać dalej w głąb Francji. Po prawie czterech dniach takiej jazdy byłem już trochę zmęczony i chyba moje auto również ponieważ w pewnym momencie moja ulubiona wskazówka znudziła się już swoją stałą pozycją i postanowiła po raz kolejny pokazać mi, żebym otworzył maskę i sprawdził co się dzieje. Nasłuchując zauważalnego syczenia pokazując jednoznacznie miejsce wycieku, uzupełniłem znów zbiornik płynu wodą, którą nabrałem jeszcze w Polsce do baniaka. Wyciek musiał być spory gdyż auto wypiło pięć litrów bez najmniejszego problemu
i chociaż doraźnie wskazówka temperatury wróciła na swoje miejsce mój spokój już niekoniecznie.

Skontaktowałem się z moim kolegą mieszkającym we Francji, którego poznałem na jednym
z projektów zawodowych będąc w tamtym roku miesiąc w Rumunii. Mariusz mieszka w kraju bagietki już 15 lat i był moją jedyną nadzieją na uporanie się z powstałym wcześniej problemem. Okazało się, że wioska, w której przebywa jest praktycznie po mojej trasie i mam do niego raptem niecałe dwieście kilometrów. Uznałem, że to świetny moment żeby trochę odpocząć po wrażeniach poprzednich dni i baczniej przyjrzeć się kondycji mojego auta. Tak o to znalazłem się w miasteczku Saint-Félix-de-Pallierès malowniczej mieścinie na południu Francji godzinę drogi od Montpellier. Miejsce tworzy kilka domów blisko siebie oraz lasy z przynależące do dawnej zamkowej posiadłości, która została odrestaurowana przez pewną parę nadając jej nowego życia. Zostałem wspaniale ugoszczony przez Mariusza oraz zaproszony do czucia się z pełną swobodą w niesamowitym dwustu sześćdziesięcioletnim kamiennym domu. Tutaj zaczyna się wątek jak przypadkiem stałem się częścią niesamowitej historii tylko dlatego, że mogłem przebywać w murach będących w rękach jednej francuskiej rodziny od pokoleń. Mariusz mieszka w tym domu ze swoim synem, który aktualnie przebywał w Wielkiej Brytanii u rodziny więc mieliśmy sporo swobody na rozmowy oraz zajęcie się usterką w samochodzie. Okazało się, że przebywa on tutaj dzięki uprzejmości swojej znajomej, która jest właścicielką posiadłości i to właścicielką nie byle jaką.

Hélène Lee jest siedemdziesięciopięcioletnią staruszką, której życie to jedna wielka przygoda a swoimi dokonaniami mogłaby obdzielić niejednego i jeszcze by zostało. Jej znajomość z Mariuszem zaczęła się jakiś 10 lat temu kiedy kilkukrotnie zabrał ją na stopa z wioski, w której aktualnie mieszkał do domu, w którym piszę teraz ten tekst. Ich znajomość płynnie
z biegiem lat zaczęła się rozwijać a Hélène w wyniku ciekawości mojego kolegi odkrywała kolejne karty swojego życia. Ta starsza Pani oprócz pieczenia pysznych ciast oraz samodzielnego remontowania swojego pięknego domu przejechała kilka pustyń na motocyklu w tym Saharę ale co najciekawsze okazała się być czołową francuską dziennikarką, która poświęciła większość życiowej twórczości na pisanie artykułów i książek w tematyce kultury Rasta. Jest propagatorką tego ruchu nie tylko w Europie ale i na całym świecie. Pracowała dla Unesco nagrywając muzykę etniczną w najdalszych regionach naszej planety i ma na swoim koncie kilka filmów dokumentalnych w tym jeden o pierwszym Rasta jakim był Leonard Howell, twórca całego ruchu Rastafarai na Jamajce, który potem obiegł cały świat. Znajomymi Hélène byli czołowi artyści gatunku muzycznego nazywanego Reggae więc takie osobistości jak Bob Marley czy Lee Perry to było jej podwórko a Alpha Blondy kolejny wielki artysta tej muzyki przez wiele lat będąc jej partnerem współtworzył z nią swoje trasy koncertowe. Całkiem ciekawy dorobek życiowy. Z opisu Mariusza Hélène to najciekawsza postać jaką poznał w swoim życiu, osoba charakteryzująca się przepiękną energią, władająca perfekcyjnym angielskim, japońskim kilkoma językami afrykańskimi oraz dialektem jamajskim mieszkająca przez lata swojego życia w wielu krajach i będąca po prostu ucieleśnieniem ludzkiej autentyczności. Obecnie zamieszkuje w Marsylii czasem odwiedza swój wiejski dom i żywię ogromną nadzieję na jej poznanie w najbliższych latach jak tylko zaaklimatyzuje się w Hiszpanii i zobaczę co życie przygotowało dla mnie tym razem. Polecam wam dokument autorstwa Hélène Lee pod tytułem Le Premiere Rasta, który opowiada o tym jak powstał cały ruch Rastafarai, z jakich wartości czerpią jego założenia oraz jak wyglądały jego początki. To naprawdę niesamowite czego potrafimy dokonać jako ludzie i dla mnie ogromnie budujące jest poznawanie takich historii stając się jednocześnie ich częścią.

Wracając do mojej aktualnej sytuacji mam przerwę w trasie ale nic nie dzieje się bez powodu jak widać. Usterkę w aucie zdiagnozowałem wczoraj zauważając wyciek przy podstawie czujnika temperatury, którego wyrobiona już zawleczka nie trzymała solidnie we właściwej pozycji co mogło podczas jazdy skutkować minimalnym wyciekiem płynu niezauważalnym gołym okiem w pierwszej chwili. Dziś może uda mi się dokupić specjalny silikon i ogarnąć temat żeby mieć spokojną głowę przed wyruszeniem w dalszą trasę aby bez zmartwień dotrzeć na południe Hiszpanii gdzie mam jeszcze ponad tysiąc kilometrów i masę pięknych dróg.Obecnie rozkoszuje się bujnością przyrody w ogrodzie, wiekowym domem będącym pomnikiem pokoleniowych historii oraz moim poczciwym Audi w jego tle. Ładny obrazek jak dla mnie zważywszy na kontekst w jakim się tutaj znalazłem.

Kolejny raz życie udowodniło mi, że to proces sam w sobie i droga ma największe znaczenie a nie to co jest na jej końcu, czuje się świetnie mogąc samodzielnie decydować o własnym kierunku osiągając zamierzone cele w sposób zgodny
z moim kodeksem etycznym co napawa mnie wewnętrzną dumą z tego kim jestem i co mnie stworzyło. Uważność na rzeczy
i zdarzenia, które nas otaczają sprawia, że czasem możemy stać się częścią czegoś wielkiego nawet tego nie planując. Jedyne co jest do tego potrzebne to chęć spojrzenia tam gdzie nie ma gwarancji ani pewności tego co przyniesie jutro i mówiąc kolokwialnie dać się wchłonąć kwantowej zupie. Tak więc z pozoru nie przemyślane decyzje jak kupno starego auta, zapakowanie się w podróż zostawiając część życia zawodowego i otwarcie się na nowe możliwości może przynieść ogrom wartości dodanych w postaci autentycznych historii innych ludzi. Bo to właśnie nasze relacje z innymi tworzą naszą czystą i najbardziej wiarygodną wersję, reszta to tylko ładne dodatki. Lada dzień ruszam dalej ale póki co jeszcze korzystam ze słońca południowej Francji a jutro poskaczemy z Mariuszem na linie z mostu. Dwóch Riggerów zawsze sobie znajdzie jakieś ciekawe zabawy. Dobrze jest czasem zwolnić tempo i to nie tylko samochodem…

Aktualizacja:

Nigdy nie miałem okazji skakać z mostu na linie na tak zwaną huśtawkę, Mariusz to chodząca encyklopedia jeśli chodzi
o pracę na linach, podwieszenia i Rigging więc miałem przy sobie najbardziej odpowiednią osobę pod słońcem. Moment kiedy przyszło mi puścić ręce od barierki i po prostu skoczyć w przepaść był dla mnie wielką próbą, niby logicznie wiedziałem, że wszystko jest w porządku, że lina odpowiednia i cały sprzęt, że nic nie ma prawa się stać a jednak pokonanie głowy zajęło mi jakieś 20 minut zanim po prostu się puściłem i poleciałem. Potem była już tylko euforia i radość jak również ogromny stres organizmu wystawionego na taką próbę. Polecam każdemu spróbować a w moim wypadku na pewno nie był to ostatni tego rodzaju skok w przepaść. Więc kolejne wartości dodane do nieplanowanego postoju we Francji. Wypocząłem przez te kilka dni i doświadczyłem wspaniałych rzeczy, auto udało mi się naprawić i jutro ruszam do Hiszpanii, zobaczymy co czeka za kolejnym górskim zakrętem...

Previous
Previous

Zmiany czy iluzja stabilności.

Next
Next

Społeczeństwo – czy wiemy co nas otacza…