Czy umiesz prosić o pomoc? cz. 1
Wyłączając silnik motocykla, wiedziałem, że prędko nie usłyszę ponownie jego jednostajnego, harmonicznego dźwięku. Ustanie metalicznej symfonii koni mechanicznych oznaczało tylko jedno. Kolejna podróż dobiegła końca — kolejna trasa, kolejne kraje, kolejni ludzie i wyzwania. Każdy kilometr wypełniony skupieniem i pasją zamienił się właśnie w echo ostatnich trzech tygodni. Czas, aby żywy i barwny obraz wszystkiego, co się wydarzyło, pozwolił mi wewnętrznie osiągnąć moment, w którym czuję spełnienie kolejnego marzenia i osiągnięcie zamierzonego celu. Czas na integrację wszystkich doświadczeń i zrozumienie tego, co spotkało mnie na obranej drodze przez tysiące kilometrów bałkańskiej ziemi.
Minął rok od mojego powrotu i doszedłem do wniosku, że to najlepszy czas, aby ubrać w słowa to, co przez wiele ostatnich miesięcy było wachlarzem pięknych wspomnień, jak i bolesnej nauki, o którą prosiłem się od samego początku tej podróży. Wyciągając motocykl z garażu po tej przerwie, miałem wrażenie, jakbym go tam wstawił wczoraj. Poklejone na taśmę owiewki, skrywające blizny tamtych kilometrów, ujrzały światło pierwszy raz od roku, dając jednocześnie świadectwo spełnionej powinności i gotowości, aby odkryć ich historię. Bałkańskie piękno okazało się być ukryte nie tylko w naturze, doświadczanej samotnie na motocyklu, ale również w sercach osób, które wyciągnęły do mnie pomocną dłoń, kiedy miałem kłopoty. Nigdy nie umiałem prosić o pomoc i wszystko chciałem robić sam, do momentu, w którym życie sprawdziło jedną z moich wrodzonych słabości.
Uwielbiam takie poranki. Wstałem wcześnie rano, aby sprawdzić ostatni raz wszystko przed wyruszeniem
w drogę — szybkie podsumowanie poczynionych przygotowań i spakowanych minimalistycznie rzeczy. Po kilku minutach w mojej głowie zapala się zielona lampka i moją ostatnią powinnością, rozpoczynającą wyprawę na Bałkany, jest wyprowadzenie motocykla z garażu i uruchomienie silnika. Świadomość, iż przez kolejne trzy tygodnie moim głównym celem jest pokonywanie nieznanych dotąd dróg i cieszenie się motocyklową swobodą jazdy, wywołuje u mnie dziecięcą wręcz ekscytację. Mijały kolejne godziny i kilometry, a ja coraz bardziej wchodziłem
w uwielbiany tryb jazdy, pełen skupienia i odprężenia w jednym momencie. Oczywiście, jazda na ścigaczu należy do wymagających, ale przynosi również unikatową radość z pokonywania każdego kolejnego zakrętu w obranym wcześniej stylu. W tym momencie nie miałem jeszcze pojęcia, jakie zdarzenia zostaną postawione na mojej drodze. Ta podróż na zawsze odmieniła stare, skostniałe struktury pojmowania świata, kryjące się
w mojej głowie. Proszenie o pomoc zawsze wydawało mi się oznaką słabości lub nieumiejętnego radzenia sobie
w danej sytuacji. Teraz wiem, że wszystko, co mi się wydawało, było tylko iluzją, która już czekała, aby wziąć mnie
w swoje objęcia.
Po dwóch dniach jazdy pożegnałem już Węgry i Słowację, przetestowałem nowy hamak poprzedniej nocy
i generalnie dosyć dobrze wczułem się już w klimat znanej mi motocyklowej samotności. Wjeżdżając do Belgradu, stolicy Serbii, nie planowałem zostać tam dłużej niż jeden dzień, lecz zrozumiałem, że ta podróż ma swój plan, zgoła odmienny od moich założeń. Dotarłem do miasta wieczorem, więc zacząłem szukać jakiejś miejscówki na rozbicie obozu i rozwieszenie hamaka, co nie zawsze jest łatwe i oczywiste w mieście, którego się nie zna. Po dwóch godzinach szukania dałem za wygraną i zadowoliłem się dwoma drzewami na uboczu zajezdni autobusowej na obrzeżach miasta.
Kolejny poranek wypadł akurat w moje urodziny i tak się zastanawiałem, jak uczynić ten dzień godnym zapamiętania. Odpowiedź przyszła sama. Przemierzając przedmieścia Belgradu, starałem się ogarnąć kontrasty tego miasta: postkomunistyczny klimat, który nieśmiało zaczynał witać ducha zachodniego kapitalizmu. Po jednym krótkim postoju na zrobienie kilku zdjęć, nagle nie mogłem odpalić motocykla. Po kilku próbach udało się, lecz moja czujność diametralnie wzrosła. Postanowiłem zjechać na stację benzynową, aby bezpiecznie i w spokoju móc sprawdzić ewentualną przyczynę problemu, która okazała się być większa, niż początkowo zakładałem. Po zgaszeniu silnika nie mogłem go już uruchomić — kręcił nieśmiało, lecz nie chciał zapalić. Utknąłem bez pomysłu, co robić dalej.
Nie miałem internetu, gdyż nie zakładałem spędzenia w Serbii dłużej niż dwóch dni i nie kupiłem lokalnej karty SIM, a na stacji nie było Wi-Fi. Sierpniowy żar dawał się we znaki, a do mnie powoli docierało, że zbyt szybko się stąd nie ruszę. Przepchnąłem motocykl w cień i pozwoliłem mu trochę ostygnąć, gdyż po porannych miejskich zmaganiach w korkach całe moto było rozgrzane jak piec. Na moją prośbę drugi pracownik stacji udostępnił mi internet, i przeszukując mapę, znalazłem serwis skuterów dosłownie obok miejsca, gdzie utknąłem. Ku mojej radości, po krótkiej chwili spaceru moim oczom ukazał się szyld serwisu prowadzonego przez niesamowicie uprzejmego Serba, jakim był „Geppetto”. Sam nadałem mu tę ksywkę, gdyż wyglądał dokładnie tak, jakby w wolnych chwilach, między serwisem włoskich skuterów, strugał również baśniowego Pinokia. Po krótkiej wymianie zdań nakreśliłem mu swoją sytuację i, na moje szczęście, zgodził się mi pomóc.
Wróciłem na stację, a „Geppetto” podjechał jednym ze swoich skuterów, wraz z miernikiem elektrycznym
i kilkoma narzędziami. Udało nam się ustalić, że ładowanie akumulatora jest na zbyt niskim poziomie, co skutecznie rozładowuje baterię, kiedy silnik pracuje. To już był jakiś krok naprzód, lecz nie do końca w stronę mojej dalszej jazdy. Mój nowo poznany skuterowy majster, o ile mógł sprawdzić, gdzie może leżeć istota usterki mojej maszyny, to już nie był w stanie tego naprawić, gdyż nie zajmuje się tego typu motocyklami. Jak się zaraz okazało, Geppetto miał swoje kontakty i w przeciągu następnej godziny jechałem busem z kierowcą, nie mówiącym po angielsku, przez stolicę Serbii, z motocyklem na pace, nie mając zielonego pojęcia, dokąd tym razem dojadę. Jedno było pewne — te urodziny zapamiętam na bardzo długo. Jak dotąd proszenie o pomoc szło mi całkiem nieźle.
Obserwując kolejne kontrasty tego miasta, odniosłem wrażenie, że pomimo echa komunizmu dającego się odczuć na każdym kroku, czuję się tu całkiem dobrze. Humor mi dopisywał, wyzwalając jednocześnie ciekawość tego, co jeszcze mnie dziś spotka. Po mniej więcej godzinie przemierzania tej pokaźnej metropolii dojechaliśmy na miejsce. Zdjęliśmy motocykl z busa, zapłaciłem mojemu kierowcy za kurs i nasze spotkanie dobiegło końca. Znalazłem się przed bramą warsztatu motocyklowego, który był zamknięty. Przez szybę popatrzyłem do środka
i zrozumiałem po maszynach stojących w środku, że lepiej nie mogłem trafić.
Po kontakcie telefonicznym dowiedziałem się, że właściciel zna moją sprawę od Geppetta
i niedługo będzie na miejscu. Zbliżało się późne popołudnie, a ja nie miałem pojęcia, co jeszcze może się dziś wydarzyć i gdzie spędzę kolejną noc. Po kilkudziesięciu minutach pojawił się Jovan, właściciel warsztatu i, jak się okazało, mechanik z 25-letnim doświadczeniem. Na moje szczęście mówił płynnie po angielsku, i po krótkiej konwersacji oraz opisaniu problemu zgodził się mi pomóc. Co muszę przyznać, wcale nie jest takie oczywiste
w szczycie sezonu motocyklowego, mając warsztat wypełniony maszynami czekającymi na serwis. Jovan był człowiekiem, dla którego żadna usterka nie była zbyt skomplikowana, i szybko zabraliśmy się do pracy. Jako że zostałem jego nadprogramowym klientem, przygotowywałem na jego polecenie wszystko przy motocyklu, aby ułatwić mu diagnozę problemu.
Po kilku pomiarach instalacji elektrycznej padło na regulator napięcia, odpowiedzialny za prawidłowe ładowanie baterii. Na moje szczęście Jovan posiadał taką część, którą kilka lat temu nie zamontował innemu klientowi w sportowym motocyklu. Zastał nas późny wieczór, a ja w międzyczasie opowiedziałem mojemu mistrzowi mechaniki swoją historię podróży, skąd jadę i dokąd zmierzam, jednocześnie dokręcając ostatnie śrubki przed jazdą próbną i przybliżeniem się do możliwości dalszej jazdy. Wszystko wyglądało naprawdę dobrze, i po kilkunastu minutach jechałem przez miasto, sprawdzając, jak zachowuje się moja maszyna. Po powrocie stwierdziłem, że mamy sukces, i ku uciesze wszystkich byłem gotowy jechać dalej.
Byłem już zmęczony po wrażeniach tego dnia i wiedziałem, że muszę iść spać. Z pomocą przyszli koledzy Jovana, którzy go odwiedzili i z nieukrywaną przyjemnością załatwili mi nocleg w hostelu na wodzie, nieopodal centrum miasta. Po ostatnich uściskach i podziękowaniach ruszyłem. Po kilkunastu minutach byłem na miejscu, ale nie miałem gotówki, żeby zapłacić, więc właściciel lub menedżer barki-hotelu wsiadł w swój samochód i pojechał ze mną do bankomatu, a po powrocie dostałem jeszcze od niego urodzinowe piwo. Większej życzliwości, niż w te urodziny, nie doświadczyłem jeszcze nigdy w tak krótkim czasie. Wróciłem na chwilę do motocykla, żeby sprawdzić, czy teraz odpali, i niestety problem się powtórzył. Znowu telefon do Jovana, i znowu zgodził się mnie jutro przyjąć
z samego rana. Cały dzień wrażeń był dosyć męczący i stresujący, więc zasnąłem jak dziecko, kończąc tym samym celebrowanie tych wyjątkowych urodzin.
Rano udało mi się odpalić motocykl, ale z ostrożności wróciłem do mojego mistrza mechaniki, aby omówić dalsze działania. Po analizie sytuacji doszliśmy do wniosku, że dla bezpieczeństwa w dalszej podróży warto jeszcze zająć się serwisem rozrusznika i wymienić akumulator. Regeneracja rozrusznika miała zająć dwa dni, gdyż Jovan musiał to zlecić innej osobie. Zostawiłem motocykl i, trochę podłamany emocjonalnie, wróciłem kilkugodzinnym spacerem z powrotem na moją barkę, zarezerwować nocleg na jeszcze dwie noce. Teraz pozostało mi tylko cierpliwie czekać. A w tej sytuacji cierpliwość nie była moją mocną stroną. Cała sytuacja przysporzyła mi sporo nerwów i zacząłem wątpić w dalszy przebieg podróży. Nie mogłem zrobić nic więcej. Następnego dnia odwiedziłem Geppetta, aby kupić nowy akumulator, gdyż takowy posiadał w swoim serwisie. Po wymianie uprzejmości pożegnaliśmy się. Teraz czekałem tylko na wieści od Jovana, że rozrusznik jest gotowy i możemy składać motocykl. Na ten telefon przyszło mi poczekać do następnego dnia.
Gdy dotarłem ponownie na miejsce, szybko zabraliśmy się do pracy, i po godzinie silnik pracował, wszystko wyglądało jak należy. Znów jazda próbna po mieście, wielokrotne gaszenie i odpalanie silnika, jazda w korku i na trasie, aby upewnić się, że naprawa była skuteczna. Po powrocie nie miałem już wątpliwości — ruszam dalej. Spakowałem swoje rzeczy, uściskałem się z Jovanem, dziękując za jego pomoc i bezinteresowną życzliwość. Byłem podekscytowany możliwością dalszej jazdy. Ta przygoda kosztowała mnie jednak dodatkowe dwa dni, które planowałem przeznaczyć na spokojny przejazd do Grecji, gdzie na tydzień miała dołączyć do mnie moja ukochana, abyśmy spędzili czas razem. Do Lefkady, wyspy należącej do kolebki starożytnej mitologii, miałem jakieś 1000 kilometrów. Wyruszyłem wieczorem, a ku mojemu zdziwieniu kilometry mijały jakby niezauważalnie. Pod osłoną nocy pokonałem Serbię, Kosowo, Macedonię, i wjechałem do Grecji. Przejechałem ponad połowę trasy, a motocykl nie wykazywał żadnych oznak sprzeciwu — spisywał się rewelacyjnie. Nocna samotność w pełni księżyca oddawała osobliwy charakter tego przejazdu. Byłem sam ale czułem, że wszystko dookoła mi sprzyja
i prowadzi właściwą drogą.
Droga nie była łatwa, ale po łącznie 14 godzinach jazdy dotarłem do celu. Moim jedynym zadaniem było teraz rozkoszowanie się wszechobecnym lazurem wody i obecnością mojej ukochanej. Ten czas był mi potrzebny. Po trudach ostatnich dni, potrzebowałem wytchnienia i spokoju. Po wspólnym tygodniu eksplorowania uroków wyspy, wróciłem na samotną ścieżkę, mając przed sobą jeszcze ponad tydzień podróży i przygód, które już czekały, by je odkryć.
Żegnając ziemie mitologicznych bogów, wjechałem do Albanii. Trasa wzdłuż wybrzeża tego nowego dla mnie kraju była totalnie perfekcyjna – dobry asfalt, piękne widoki i całkowita wolność wyboru, gdzie chcę zmierzać dalej. Jadąc wzdłuż wybrzeża, dostrzegłem ruiny zamku na szczycie góry królującej nad małym miasteczkiem. Do zamku prowadziła kręta, wąska droga, na której ledwo mieściłem się motocyklem. Po pokonaniu kilku ostrych zakrętów, starając się podjechać jak najwyżej, zorientowałem się, że jadę po ścieżce dla pieszych, co tylko potwierdziły pozostałości ławek do siedzenia w miejscu, gdzie się zatrzymałem. Dalej były już tylko schody prowadzące do zamku. Eksploracja ruin i widok ze szczytu góry na otaczające tereny i taflę morza były kojące do tego stopnia, że postanowiłem wykąpać się w wodospadzie, który znalazłem nieopodal na mapie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że prowadziła do niego górska szutrowa droga. W tej decyzji nie było mowy
o rozsądku, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że poniosła mnie lekka brawura. Przez kolejną godzinę wjechałem
10 kilometrów w głąb albańskich gór w poszukiwaniu wodospadu drogą, na której raczej nikt nigdy sportowym motocyklem się nie znalazł.
Otaczająca mnie natura wynagradzała wysiłek trudnej technicznej jazdy, a brak jakichkolwiek zabudowań bardzo mi odpowiadał. Jednocześnie muszę zaznaczyć, że nie zostawiłem sobie tutaj żadnego marginesu błędu. Gdyby cokolwiek się wydarzyło, nie miałbym nawet kogo poprosić o pomoc, chyba że pasące się krowy mogłyby podzielić się trochę mlekiem. Znowu mi się udało. Wodospad okazał się być sporo niżej niż droga, którą jechałem,
a nie bardzo chciałem tam schodzić w motocyklowym ubraniu w letnim upale. Kawałek wcześniej mijałem mały strumyk, który był idealny do kąpieli. Zimno górskiej wody było moim ekskluzywnym SPA tego popołudnia, ugaszczając mnie swoją rześkością i zbliżającym się zachodem słońca. Motocykl na tym tle wyglądał jak materializacja moich wszystkich marzeń w tym jednym momencie, który sam wybrałem, stworzyłem i po niego sięgnąłem mimo ryzyka. Było warto. Kolejne kilka dni były kwintesencją wszystkiego, czego potrzebowałem, przemierzając samotnie kolejne kraje. Piękne widoki, pyszne jedzenie, dzikie noclegi, symbioza z motocyklem. Dotykając przy tym wszystkim granic dyskomfortu, spadku temperatury w nocy, gdzie w hamaku trzęsłem się
z zimna, aby rano wskoczyć nago do jeziora i zmyć z siebie trudy przerywanego chłodem snu. Każdy dzień był nowym wyzwaniem wypełnionym zbliżającym się nieznanym za kolejnym pokonywanym zakrętem. Piękno w swojej prostocie kosztem komfortu, ale za to według własnego pomysłu, z pełną odpowiedzialnością za wszystko, co się dzieje we mnie i dookoła. Ten przepiękny stan wewnętrznego skupienia prowadził mnie dalej. Lecz aby nie było zbyt pięknie, czekała na mnie kolejna sytuacja, gdzie należało sprawdzić znane mi już dotąd „Potrzebuję pomocy”.
Mapy offline mają to do siebie, że nie zawsze pokazują rodzaj drogi, jaką się chce jechać, zwłaszcza jeśli chodzi o granice między państwami przebiegające przez góry. Obrałem drogę, która miała pozwolić mi się wydostać
z Macedonii i wjechać do Kosowa. Sprawdziłem na mapie, że mogę jechać drogą prowadzącą przez park narodowy, która jest ogólnie dostępna. Popełniłem tylko jeden błąd: nie zatankowałem paliwa do pełna i ruszyłem w nieznane
z ledwo połową zbiornika. Po jakiejś godzinie byłem w środku niczego; droga przebiegała wzdłuż strumyka w dolinie między górami. Moim zachwytom nie było końca, a szuter był całkiem dobrej jakości. Niestety, po jakimś czasie została mi ostatnia kreska paliwa, a nie miałem pojęcia, kiedy dojadę do jakichkolwiek zabudowań. Na zawrócenie było już za późno, a spotykane raz na jakiś czas samochody jadące w przeciwnym kierunku sprawiały, że czułem się trochę raźniej. Kolejna godzina minęła mi na wyjeżdżaniu z górskiej doliny, a ostatnia kreska paliwa zaczęła migać, prosząc o uwagę. W końcu znalazłem się na polanie, gdzie oprócz starej kamiennej chatki stały dwie terenówki
i trzej strażnicy celni. Szybko się domyśliłem, że oto przede mną granica z Kosowem. Panowie mnie zatrzymali, zapytali, co tu robię, i poprosili o dokumenty. Szybko wytłumaczyli mi, że to jest przejście graniczne tylko dla obywateli Kosowa i Macedonii, a nie dla ruchu turystycznego. Wytłumaczyłem im swoją sytuację i pokazałem, że zostałem prawie bez paliwa. Po krótkiej rozmowie pozwolili mi jechać dalej, ale powiedzieli, żebym się nigdzie teraz nie zatrzymywał i nie robił zdjęć, bo według prawa w ogóle nie powinno mnie tutaj być.
A było co fotografować, gdyż to była chyba najpiękniejsza granica, jaką kiedykolwiek pokonałem na motocyklu. Byłem w górach, otoczony ogromem przestrzeni i niekończącymi się polami po horyzont. Dziko pasące się konie
w oddali, a na drodze swobodnie chodzące krowy. Panowie strażnicy postanowili mieć mnie na oku, gdyż jechali za mną swoją terenówką dobre 20 minut, aż dojechałem do drogi prowadzącej do miasteczka usytuowanego u podnóża sporego wzniesienia. Oczywiście całe to piękno nie karmiło mojego motocykla tak jak moich oczu i wiedziałem, że jadę już na naprawdę głębokiej rezerwie. Przejeżdżając przez to górskie miasteczko, byłem niemałą atrakcją dla lokalnej ludności, a dzieci biegały za mną z ogromnym zainteresowaniem. Wąskie uliczki i brak nawigacji sprawiły, że kilka razy pomyliłem drogę, nie poprawiając tym samym stanu paliwa w zbiorniku. Dowiedziałem się od kogoś, że najbliższa stacja benzynowa jest jakieś 15 kilometrów w stronę następnej większej miejscowości.
Byłem pewien, że nie dojadę tam samodzielnie. Nie mając nic do stracenia, ruszyłem dalej. Teraz gasiłem silnik zjeżdżając z każdego wzniesienia, oszczędzając skąpe już resztki paliwa. To był dziwny widok dla każdego, kto widział mnie jadącego motocyklem cicho jak rowerem zjeżdżającego z górskiej drogi. Nie wiem, jak mi się to udało, ale wjechałem na stację o własnych siłach. I tutaj zdziwienie – nie można płacić kartą, a ja byłem totalnie bez gotówki. Pracownik stacji powiedział mi, że bankomat jest 10 kilometrów dalej! Śmiejąc się ochoczo, wytłumaczyłem mu, że mam praktycznie pusty bak. Poprosiłem go, żeby pozwolił mi zatankować chociaż 5 litrów benzyny, a ja pojadę do bankomatu, wrócę z gotówką i zatankuję do pełna. Po chwili zawahania gość się zgodził. Cała operacja przebiegła dosyć sprawnie i po niecałej godzinie byłem z powrotem, zatankowany do pełna. Popijając kawę na stacji, przyglądałem się mojej ubłoconej maszynie, która, muszę przyznać, dzielnie znosiła wszystko, co tylko wpadło mi do głowy. Wszystkie te niespodzianki tego dnia sprawiły, że gdy dopiłem kawę i umyłem motocykl, zastał mnie wieczór. Chłód był dosyć wyczuwalny o tej porze dnia w tym górzystym terenie, co zniechęciło mnie tym razem do szukania po ciemku miejscówki na hamak. Tę noc spędziłem w hotelu w miasteczku, gdzie znalazłem bankomat. Przy okazji sprawiłem radość lokalnym dzieciakom, które sadzałem na motocyklu, żeby mogły sobie porobić zdjęcia. Po raz kolejny ludzka życzliwość i proszenie o pomoc sprawiły, że mogłem jechać bezpiecznie dalej.