Czy umiesz prosić o pomoc? cz. 2
Po kolejnym dniu jazdy, który był całkiem spokojny, wjechałem do Czarnogóry, czyli kolejnego dla mnie państwa, w którym nigdy jeszcze nie byłem. Nieodzownie cały czas przemierzałem górskie drogi, napełniające mnie ogromną pokorą w stosunku do potęgi natury, która mnie otaczała. Obrałem kierunek na południe kraju, gdzie chciałem zwiedzić tereny dookoła jeziora Szkoderskiego, a później jeszcze raz dotrzeć nad wybrzeże morza Adriatyckiego. Im dalej jechałem na południe, tym cieplej było, więc wiedziałem już, że szukam dziś noclegu na dziko gdzieś nad brzegiem jeziora. Tym razem moja nieuwaga i późna pora skutecznie wpędziły mnie w kłopoty.
Po dojechaniu w okolice jeziora zacząłem eksplorować tereny dookoła w poszukiwaniu miejsca nad brzegiem, gdzie mógłbym rozwiesić hamak. Po kilku nieudanych próbach znalazłem się na obiecującej małej szutrowej drodze, która według mapy prowadziła nad sam brzeg. Jechałem nią przez jakiś czas, ale nawierzchnia zaczęła się pogarszać, więc postanowiłem zawrócić za kolejnym zakrętem, gdzie, jak myślałem, będę miał na ten manewr więcej miejsca. Ku mojemu zdziwieniu, za łukiem był zjazd o sporym nachyleniu, nie pozostawiający mi żadnej możliwości jak tylko jazda do przodu. Tutaj zaczęło być bardzo niefajnie – traciłem trakcję cały czas, gdyż zjazd był cały w drobnych kamieniach, a jakiekolwiek hamowanie podcinało mi przednie koło. Zjazd miał jakieś 100 metrów długości, a jego końcówka była rozmyta przez wodę, zostawiając tylko duże kamienie. To było dla mnie przerażające, gdyż nie mogłem się zatrzymać, a jazda groziła upadkiem, co w takim miejscu mogłoby skończyć się źle. Do tego miejsca zapędziła mnie brawura ostatnich dni, ale przed upadkiem uratowały mnie tylko moje umiejętności, i finalnie pokonałem ten zjazd, zatrzymując się na płaskim odcinku tego pustkowia w środku nocy.
Totalnie nie miałem pojęcia, co dalej zrobić. Dalszy zjazd tą drogą nie wchodził w grę, gdyż droga praktycznie przestała tam istnieć, nie było żadnych drzew, gdzie mógłbym się rozwiesić z hamakiem i poczekać do rana. Jedyną opcją wydostania się z tej sytuacji było pokonanie tej drogi ponownie pod górę. Pogoda była po mojej stronie, gdyż ciepła, rozgwieżdżona noc zdecydowanie ułatwiała mi podejście do zagadnienia podjechania drogą, która w sumie mało przypominała cokolwiek, po czym można by jechać, zwłaszcza motocyklem. Nie pozostało mi nic innego jak sprawdzić się w kolejnej niestandardowej sytuacji, którą sam stworzyłem. Sporo tych sprawdzianów. Pierwsze metry podjazdu po tej imitacji drogi nie przyniosły żadnego skutku – motocykl zsuwał się i ślizgał na drobnym szutrze i dziurach. Nie miałem absolutnie żadnej przyczepności, a gdy udało mi się jakimś cudem pokonać kilka metrów, zsuwałem się do tyłu, nawet trzymając hamulec. Z boku pewnie wyglądało to komicznie, gdyż nogi miałem wyciągnięte jak płozy na boki, żeby utrzymać równowagę, a moje zmagania przypominały walkę z mechanicznym bykiem, który za wszelką cenę nie chciał utrzymać się w pionie. Kilka kolejnych prób pozwoliło mi być wyżej o jakieś 5 metrów, ale niestety straciłem równowagę na tyle, że przewróciłem się razem z motocyklem na bok. Jak tylko udało mi się spod niego wydostać, musiałem podnieść te ponad 240 kilogramów stojąc na szutrze i stromym podjeździe. W przypływie gwałtownej złości poszło mi to zadziwiająco sprawnie i ku mojej uciesze poza zarysowanym plastikiem nic więcej nie ucierpiało.
Kolejne dwie godziny były powolną drogą pod górę i wielokrotnym gaszeniem i odpalaniem silnika. Po każdym pokonanym odcinku zostawiałem motocykl na biegu, aby sam nie zjechał, i układałem za tylnym kołem kamienie, żeby się już nie mógł zsunąć niżej. Taką metodą udało mi się pokonać prawie połowę tego podjazdu, a najgorsza część była już za mną. Powolnie dotarłem do punktu, w którym wiedziałem, że jeśli teraz odpalę, to już wyjadę z tego miejsca o własnych siłach. Mój akumulator miał na to inny plan i po wielokrotnym odpalaniu nie miał już siły zrobić tego po raz kolejny. Utknąłem bez możliwości dalszego podjeżdżania. Sytuacja nie była łatwa, ale generalnie czułem się całkiem dobrze, a moje działania z ostatnich godzin dawały mi sporo radości i śmiechu. Cóż innego mi pozostało, jak nie wziąć tego wszystkiego na wesoło? Wiedziałem już, że tej nocy nie pokonam nawet metra więcej. Siedziałem na kamieniu, nade mną królowało bezchmurne, rozgwieżdżone niebo, a w oddali spokojna tafla jeziora Szkoderskiego dawała mi odczuć, że ciężko by było znaleźć lepsze miejsce na utknięcie samotnie w nieznanym miejscu.
Było całkowicie ciemno; jedyne światło dawała moja latarka czołowa. Na szczęście miałem ze sobą resztkę wody do picia i paczkę orzechów, więc do rana byłem bezpieczny. Wpadłem na pomysł, żeby uruchomić kartę SIM, którą kupiłem jeszcze w Serbii, i o dziwo złapałem internet, więc mogłem sprawdzić, gdzie się zapędziłem tym razem. Utknąłem na starej drodze do opuszczonej wioski rybackiej nad brzegiem jeziora, więc mogłem być pewien, że nikt nie będzie tędy rano spacerował z psem. Zmęczenie po całym dniu jazdy i ostatnich godzinach walki mocno dawało mi się we znaki. Niestety, nie miałem gdzie rozwiesić hamaka, więc zbudowałem prowizoryczną leżankę z kilku kamieni, tylnej kanapy motocykla, mojego plecaka i bluzy jako poduszki pod głowę.
W takich warunkach, mając obok mojego wiernego towarzysza przygód, przeleżałem do 6 rano, gdy moim oczom ukazało się niesamowite piękno otaczającej mnie przyrody. Słońce wschodziło ponad oddalonymi górami, odbijając się od błękitu jeziora, dając mi poranną dawkę energii do działania i pewności, że jakoś ogarnę tę sytuację. Ciężko powiedzieć, żebym był wyspany czy wypoczęty, ale nie miałem innego wyjścia, jak tylko się ruszyć i poprosić
o pomoc. Zostawiłem swój skromny bagaż przy motocyklu i ruszyłem szukać wyjścia z tej sytuacji. Po około 40 minutach spaceru dotarłem do pierwszych zabudowań; miasteczko, a bardziej wioska, wyglądała na praktycznie opuszczoną. Po chwili zauważyłem oznaki życia w jednym z domów i zaraz moim oczom ukazał się staruszek otwierający drzwi. Było wcześnie rano, więc byłem pewnie pierwszą osobą, którą dziś zobaczył, a na pewno jedyną szukającą pomocy w tak niecodziennym problemie. Po krótkiej gestykulacji wytłumaczyłem mu, co zrobiłem i gdzie utknąłem, uzupełniając ten przekaz zdjęciami z telefonu. Starszy mężczyzna, po krótkiej konsternacji, rozłożył ręce i, mimo szczerej chęci, nie mógł mi pomóc, gdyż nie posiadał auta ani nawet akumulatora, które były niezbędne, by odpalić maszynę. Wytłumaczył mi, że mogę spróbować szukać pomocy w miejscu na końcu wioski, umieszczonym na zboczu małego wzniesienia. Po kolejnych kilkunastu minutach byłem na miejscu. Moje zmęczenie wynagradzał niesamowity widok na okalające tę wioskę góry, otoczone winnicami, tworzącymi idealną kompozycję z ogromem jeziora nieopodal.
Miejsce, do którego dotarłem, było restauracją i apartamentami na wynajem prowadzonymi przez lokalną rodzinę. Wytłumaczyłem swoją sytuację dziewczynie, która tam pracowała, a ona powiedziała mi, że jej brat będzie mógł mi pomóc. Jak się okazało, nie mogłem trafić lepiej. Luka, bo tak na imię miał jej brat, okazał się młodym, sprytnym gościem, wychowanym na tych ziemiach, który doskonale wiedział, gdzie utknąłem. Był wielce zdumiony, jak daleko mnie poniosło po nocy, lecz miał ogromną chęć pomocy. Wsiedliśmy w jego busa, zabierając po drodze kable do odpalania, akumulator i ruszyliśmy na ratunek mojej osamotnionej maszynie. Znał te drogi jak mało kto, więc do okolic mojego noclegu dotarliśmy dosyć szybko. Wzięliśmy zestaw ratunkowy i ruszyliśmy spacerem drogą, która mnie pokonała w nocy. Przyniesiona bateria okazała się być totalnie rozładowana, więc wyjęliśmy z busa jego akumulator i ponowiliśmy akcję. Po kilku minutach rozbrzmiał dźwięk pracującego motocykla. Tak jak zakładałem
w nocy, wyjechałem z tego miejsca za pierwszym razem bez najmniejszych problemów. Moja euforia sięgnęła zenitu; cieszyłem się jak dziecko, że mam to już za sobą i zaraz ruszę dalej w drogę. W eskorcie Luki wróciłem do miejsca, gdzie się poznaliśmy, a na dodatek zostałem ugoszczony wspaniałym śniadaniem. Było to dla mnie wręcz wzruszające, jak daleko idąca ludzka życzliwość pomagała mi na każdym kroku tej wyprawy. Po ogromnych podziękowaniach w stronę moich bohaterów zabrałem się do pakowania rzeczy i dalszej jazdy. Decyzja o wyruszeniu dalej, bez dania sobie czasu na normalny odpoczynek w tak wspaniałym miejscu, tylko przyspieszyła bieg niefortunnych zdarzeń.
Wyruszyłem, ciesząc się z radości, że znów jestem w ruchu. W nocy podjąłem decyzję, że skoro wpakowuję się
w takie sytuacje, pora na powrót do domu. Zdecydowanie miałem dość przygód w ostatnich tygodniach. Kolejne dwie godziny opuszczałem górskie tereny, podróżując po krętych drogach. Odczuwałem lekkie zmęczenie, ale widoki i słońce rekompensowały mi wszystkie niedogodności. Czarnogóra ugościła mnie swoim pięknem, ale też surowością, w stronę której nieuchronnie zmierzałem, nawet o tym nie wiedząc. Moje zmęczenie po tak ekscytującej nocy i poranku zdecydowanie obniżyło moją czujność.
Dojechałem nad wybrzeże, poruszając się wzdłuż asfaltową drogą, którą zamierzałem kierować się na północ
i docelowo wrócić do domu. Jadąc przepisowo, jak reszta aut przede mną, za jednym zakrętem ktoś gwałtownie wyszedł na przejście dla pieszych. Dwa auta przede mną zaczęły hamować, zmuszając mnie do tego samego. Asfalt był rozgrzany i przecięty głębokimi koleinami. Nagle cały ten manewr obrócił się w koszmar – podczas hamowania złapałem olej pod kołami, który podciął moje przednie koło, wywracając motocykl na bok i wsuwając mnie pod auto stojące przede mną. Wszystko działo się ogromnie szybko – wywrotka, wyciek płynu chłodniczego na drogę, połamane plastiki wokół. Szybko wstałem, działając automatycznie. Dwóch gości z auta za mną wyszło, żeby mi pomóc podnieść motocykl i sprowadzić go z jezdni. Było źle – połamane owiewki, lampa i parujący z chłodnicy płyn skutecznie pokazały mi, że nie ma szans, abym wrócił w takim stanie na kołach do domu. Byłem skołowany; kalejdoskop emocji przepływających przeze mnie nie pozwalał mi racjonalnie ocenić sytuacji. Auto, w które uderzyłem, było SUV-em, więc miało tylko lekkie zadrapania na błotniku. Panie, w które wjechałem, nie chciały pisać żadnych dokumentów i powiedziały, że możemy to tak zostawić, a one pojadą dalej, wszak wina leżała po mojej stronie. Ja uparłem się, że chcę spisać wszystkie dokumenty, gdyż wykupiłem ubezpieczenie na podróż i chciałem zgłosić się po pomoc.
Po chwili pojawiła się policja, pytając o przebieg sytuacji. Zabrali moje prawo jazdy, aby spisać wszystkie formalności. O tym, że ten ruch był sporym błędem, przekonałem się chwilę później. Policjanci spisali nasze zeznania i ochoczo poinformowali nas, że nasze dokumenty zostaną zatrzymane do momentu wyjaśnienia całej sprawy i orzeczenia o winie, co miało nastąpić dopiero następnego dnia. Wkopałem się bardziej, niż sądziłem. Po zakończeniu formalności wszyscy się rozjechali, a ruch drogowy powrócił do normy. W przeciągu kolejnych 30 minut w tym samym miejscu, z powodu śliskiego asfaltu przed tym samym przejściem dla pieszych, mało nie doszło do dwóch kolejnych stłuczek. Po telefonie do towarzystwa ubezpieczeniowego, co, nie będąc w strefie roamingowej, kosztowało mnie krocie, dowiedziałem się, że nie mogą mi pomóc. Oznajmili mi, że ich polisa uwzględnia tylko pojazdy po 2010 roku (mój motocykl jest z 2005), o czym nie byłem poinformowany, kupując ten produkt. Na moje pytanie, czy są w stanie mi chociaż zapewnić transport do domu, odpowiedzieli, że skoro jestem cały i zdrowy, to żaden assistance mi nie przysługuje. Mogliby to zrobić tylko w momencie, kiedy trafiłbym do szpitala z większymi uszkodzeniami ciała. Poczułem się oszukany, gdyż ta polisa była moim mentalnym gwarantem w sytuacji, kiedy coś złego się stanie. Myliłem się. Zostałem sam na poboczu drogi, z potrzaskanym motocyklem, nie mając znów pojęcia, co robić dalej w tej jakże niecodziennej sytuacji.
Z pomocą przyszła moja ukochana. Po rozmowie z nią i zapewnieniu, że nic mi nie jest, znalazła mi nocleg nieopodal miejsca wypadku. Pozbierałem swoje rzeczy, przepchnąłem maszynę tak, żeby nikomu nie przeszkadzała, i poszedłem w stronę mojego hotelu. Było dosyć blisko, gdyż po 10 minutach spaceru opowiadałem już swoją przygodę właścicielce miejsca, gdzie miałem zostać, dopóki nie ogarnę rozwiązania. Urocza kobieta przyjęła mnie bardzo ciepło i powiedziała, że ma znajomego mechanika, którego zapyta, czy mógłby mi jakoś pomóc. Nie miałem już siły się nad tym zastanawiać i, po wzięciu prysznica, padłem jak długi na łóżko, pozwalając mojemu ciału i głowie na zasłużoną regenerację.
Po kilku godzinach snu wstałem dosyć rześki i pełen nowej energii do działania. Dalej byłem zmieszany całą sytuacją, ale nie pozostało mi nic innego, jak podjąć rękawicę po raz kolejny i zacząć prosić o pomoc. Poszedłem zobaczyć, jak się miewa mój okaleczony motocykl. Spróbowałem go odpalić i, ku mojemu zdziwieniu, ochoczo wrócił do życia, jakby tylko czekał na kolejne wspólne kilometry. Postanowiłem spróbować podjechać nim ten krótki dystans do hotelu. Spakowałem wszystkie luźne elementy do plecaka i ruszyłem wąską uliczką na miejsce. O dziwo, poza połamanymi plastikami i wyciekiem płynu, nie zauważyłem żadnych poważniejszych uszkodzeń. Hamulce były w porządku, tak jak reszta podzespołów mechanicznych. Nic nie obcierało ani nie stukało. Cała siła uderzenia musiała pójść w zgniecenie i połamanie plastików. Czyżbym miał znów więcej szczęścia niż rozsądku? Na odpowiedź przyszło mi jeszcze poczekać. Dotarłem na miejsce i zostawiłem maszynę przed hotelem. Teraz potrzebowałem tylko odpoczynku i regeneracji. Dostałem już numer do mechanika, z którym miałem się spotkać następnego dnia, jak tylko ogarnę sprawę związaną z odbiorem dokumentów. Miałem stawić się o poranku na lokalnym komisariacie według zaleceń policjantów, którzy zabrali moje prawo jazdy.
Meldując się rano na komisariacie, zderzyłem się z falą absurdów. Funkcjonariusz nie chciał mnie wpuścić na miejsce, gdyż miałem na sobie krótkie spodnie, pokazując mi wymowną naklejkę w rodzaju zakazu wpuszczania psów. Po krótkiej wymianie zdań na translatorze, gdyż angielski nie wchodził w grę, wytłumaczyłem swoją sytuację
i powód mojej wizyty. Po wpuszczeniu do środka dowiedziałem się, że mam czekać na zewnątrz, aż przyjdzie moja kolej. Po trzech godzinach bezczynności oznajmiono mi, że moje dokumenty czekają w sądzie nieopodal, a jedyne, co dostałem, to karteczka z adresem, numerem pokoju i nazwiskiem sędziego, który prowadzi tę sprawę.
Docierając na miejsce, zrozumiałem swoje nowe położenie. Przed drzwiami do wskazanego wcześniej pokoju czekały również panie jadące autem, w które uderzyłem. Atmosfera była miła, a one wykazywały troskę o moją sytuację i bezpieczeństwo po wypadku. Po jakimś czasie poinformowano mnie, że abym mógł złożyć swoje zeznania, muszę poczekać na tłumacza języka polskiego, gdyż zeznania po angielsku nie wchodziły w grę. Zaczynało mnie to wszystko bawić. Czułem się co najmniej jak postać taniego serialu w oparach absurdów. Kiedy już pojawił się rzeczony tłumacz—miły starszy Pan mówiący całkiem płynnie po polsku—przyszła moja kolej na opowiedzenie przebiegu zdarzeń. Sędzia, po wysłuchaniu całej historii tłumaczonej na bieżąco na język serbski, uznał, że wina
i tak leży po mojej stronie. Nie zważając na argumenty, że asfalt w tym miejscu jest śliski, a przejście dla pieszych słabo oznaczone. Spodziewałem się tego i zwieńczając to wyjątkowe spotkanie, dostałem 90 euro mandatu za spowodowanie kolizji. Po opłaceniu grzywny na miejscu odzyskałem dokumenty i tak zakończyła się moja przygoda z serbskim wymiarem sprawiedliwości. Teraz zostało mi już tylko zająć się uszkodzonym motocyklem.
Wchodząc w zagłębie warsztatowe, gdzie miałem się spotkać z poleconym mechanikiem, ujrzałem plac usiany samochodami i różnymi garażami ustawionymi obok siebie, gdzie każdy z nich świadczył inne usługi związane z mechaniką. Gwar serbskiego języka tylko podsycał panującą na miejscu mocno chaotyczną atmosferę. Niemniej jednak to miało być miejsce, w którym dostanę kolejną szansę powrotu na drogę, co jeszcze w tym momencie nie było aż tak oczywiste. Po rozmowie z kilkoma osobami dowiedziałem się, do kogo mam się zgłosić. Mój przyszły wybawca okazał się być lakiernikiem, a nie mechanikiem, niemniej jednak znał temat mojej sprawy i po pokazaniu mu kilku zdjęć powiedział, że muszę mu ten motocykl dostarczyć, żebyśmy mogli zacząć cokolwiek działać. Do hotelu dzieliło mnie 5 kilometrów, więc spacer chwilę mi zajął. Motocykl odpalił od razu bez pytania, jakby tylko czekał na swoją kolej. Zabezpieczyłem połamane części tak, żebym mógł przejechać ten krótki odcinek, i ruszyłem na miejsce. Jazda nie sprawiała problemów, co było bardzo pozytywnym znakiem dla mnie, poza spojrzeniami ludzi na to, czym się poruszam.
Po około 3 kilometrach z chłodnicy zaczęła wydobywać się para, co zdecydowanie dodawało efektowności całemu mojemu przejazdowi, lecz mimo wszystko udało mi się dotrzeć na miejsce. Mój nowy wybawca miał na imię Nikola i zdecydowanie za kołnierz nie wylewał, lecz prowadził z bratem warsztat mechaniczno-lakierniczy. Po krótkiej rozmowie powiedział mi, że dopiero jutro może mnie przyjąć i żebym zostawił motocykl. Nie chciałem tego tak zostawiać i czekać. Poprosiłem go, żeby pozwolił mi zająć kawałek miejsca w jego warsztacie, gdzie będę mógł rozebrać plastiki i zobaczyć faktycznie, gdzie leży usterka układu chłodniczego. Nie chciał się zgodzić, ale wytłumaczyłem mu, że potrzebuję pomocy i jestem 1900 kilometrów od własnego domu, do którego naprawdę chcę już wrócić. Po chwili namysłu zgodził się. Dostałem skromną przestrzeń pod wiatą, gdzie lakierował auta. Nikola chciał koniecznie zająć się naprawą moich owiewek i lakierowaniem, lecz wytłumaczyłem mu, że jedyne, w czym potrzebuję pomocy, to naprawa usterki mechanicznej motocykla.
Wziąłem się za rozbieranie plastików. Po jakimś czasie uzyskałem pełen dostęp do chłodnicy i zweryfikowałem istotę problemu. Podczas wywrotki jeden z plastikowych elementów wbił się w chłodnicę i zrobił bardzo małą dziurę, przez którą wyciekał płyn. Ucieszyło mnie to, gdyż była to rzecz prosta w naprawie i coraz bardziej zacząłem wierzyć, że mam jeszcze szansę wrócić na kołach do domu. Nikola kazał mi zdjąć chłodnicę i powiedział, że na jutro mi ją naprawi. To był aktywny dzień i, mówiąc szczerze, byłem wycieńczony. Po powrocie do hotelu przyszła pora na zasłużony odpoczynek. Najważniejsze, że dalej byłem w grze, a moja przygoda wciąż trwała.
Poranny spacer wzdłuż wybrzeża Adriatyku dobrze mnie nastroił na nowe wyzwania tego pięknego dnia. Dotarłem do znanego mi już zagłębia warsztatowego, gdzie unosił się gwar jak na straganie. Było iście swojsko i na pewno nie turystycznie. Swoją drogą, odwiedzając tego typu miejsca, człowiek może lepiej poznać dynamikę lokalnego życia i poczuć klimat codzienności. Moja chłodnica czekała przygotowana do montażu, powstałe uszkodzenia były zaklejone i sprawiały wrażenie, jakby chciały wytrzymać kolejne tysiące kilometrów jazdy. Zabrałem się ochoczo do montażu, przygotowałem wszystko, wlałem nowy płyn chłodniczy i odpowietrzyłem cały układ. Uruchomiłem silnik i zacząłem wszystko sprawdzać. Przyszedł moment na jazdę próbną, oczywiście bez owiewek. Przemierzyłem miasto, skupiając po raz kolejny uwagę przechodniów, gdyż widać było od razu, że czegoś tutaj brakuje. Na moje szczęście nie spotkałem po drodze policji, ale najważniejsze było to, że mechaniczna maszyna zachowywała się bez zarzutu. Nic już nie ciekło ani nie parowało. Nabrałem pierwszych oznak pewności, że niedługo ruszę dalej. Wróciwszy na miejsce, oznajmiłem Nikoli, że wszystko działa jak należy, a on znów nalegał na naprawę moich owiewek. Po kolejnej wymianie zdań ustąpił i pozwolił mi działać dalej. Podczas rozbierania motocykla przed naprawą ułożyłem w głowie plan, jak mogę to posklejać taśmą, gdyż uszkodzenia nie były aż tak rozległe, jak uważałem wcześniej. Przystąpiłem do pracy i po zużyciu 25 m rolki taśmy typu power-tape stanąłem przed nową odsłoną mojej maszyny.
Z jej pierwotnego wyglądu przekształciła się teraz bardziej w transformersa, ale trzymała się kupy i nic luźno nie latało. Przyszedł czas próby. Podziękowałem Nikoli za pomoc i ruszyłem do hotelu. Było wczesne popołudnie, więc podjąłem decyzję, że jeszcze dziś ruszę dalej. Po spakowaniu swoich rzeczy i przygotowaniu wszystkiego do dalszej jazdy, ruszyłem. Teraz cel był tylko jeden: dojechać jak najszybciej i bezpiecznie do domu. Przygód miałem już pod dostatkiem. Pierwsze kilometry pokonałem w pełnej czujności, sprawdzając na każdym postoju wszystko. Chłodnica działała bez zarzutu, a mój sposób naprawy owiewek, może nie wyglądał rewelacyjnie, ale spełniał swoje zadanie. Tego dnia pokonałem jeszcze 200 kilometrów i oddaliłem się od czarnogórskiego wybrzeża. Znalazłem nocleg w jednej z malowniczych miejscowości, celebrując wewnętrznie powrót na drogę.
Kolejny poranek przywitał mnie pięknym widokiem gór, których nie dostrzegłem docierając tutaj w nocy, a które to miałem zaraz pożegnać. Czułem się świetnie, a moja maszyna, mimo wszystkich niedogodności, sprawiała wrażenie, że jest gotowa na ostatnią próbę i zapracowanie na zasłużony odpoczynek w garażu. Do domu miałem ponad 1600 kilometrów i do przejechania Czarnogórę, Serbię, Węgry, Słowację, zanim w ogóle wjadę do Polski. Kolejne godziny w pełnej radości przemierzałem ostatnie górskie na tej trasie drogi. Piękno tych tras ciężko tutaj opisać, ale załączone na końcu tekstu zdjęcia oddadzą chociaż trochę tego klimatu. Docierając do każdego kolejnego przejścia granicznego, żegnałem jakiś kraj i kończyłem kolejny etap tej wspaniałej podróży. Strażnicy celni bacznie przyglądali się kondycji mojego motocykla, gdyż zdecydowanie był to nietuzinkowy widok, ale nikt mnie z tego powodu nie zatrzymał. Energię do jazdy miałem bardzo dobrą i wraz z godzinami jazdy mijały setki kilometrów, przybliżając mnie do upragnionego odpoczynku. Wpadłem w taki trans, że nim się obejrzałem, pokonałem ponad połowę trasy, a nie odczuwałem zmęczenia, które miałoby mnie skłonić do szukania noclegu. Wykorzystałem tę sposobność i się nie zatrzymywałem, aż do momentu, w którym moim oczom ukazała się tablica graniczna Polski. Dało mi to taki zastrzyk nowej energii, jakbym wcale nie zrobił już ponad 1200 kilometrów od ranka poprzedniego dnia. Ostatnie kilka setek to była czysta formalność.
I tak oto, po 23 godzinach jazdy i pokonaniu łącznie 1630 kilometrów, znalazłem się w domu. Zawarłem z motocyklem umowę: ruszając z Czarnogóry, jeśli on mnie dowiezie bez problemu do domu, ja go odbuduję jak nowego. Jedna część umowy została właśnie dopełniona, teraz moja kolej. Mimo docierającego do każdej części mojego ciała zmęczenia, odczuwałem przeszywającą mnie euforię spełnienia. Kolejny projekt zakończony sukcesem, wróciłem, zdobyłem nowy poziom poznania samego siebie i przyjąłem wszystko, co czekało na mnie podczas każdego przebytego kilometra. Teraz już czas na spokój, integrację doświadczeń i docenienie wspaniałości życia, które odkryło przede mną nowe, nieznane dotąd karty.
Kiedy to piszę, jestem w trakcie dopełniania swojej części umowy, a moja maszyna czeka na nowe części
i gruntowny serwis. Zasłużyła na to, a ja już układam w głowie pomału plan kolejnej wyprawy. Ten sposób poznawania świata samotnie na motocyklu zdecydowanie zostanie ze mną na długie lata. Kocham ten stan, kiedy mogę oddać się całkowicie tej przyjemności i nieskrępowanej niczym swobody. Bałkany przywitały mnie nie tylko swoim surowym pięknem, kontrastami i zaskakującymi zwrotami akcji. To była podróż po ludziach, ich serdeczności i bezinteresownej życzliwości. To był sprawdzian dla mnie i mojej zakodowanej tendencji do robienia wszystkiego samodzielnie i nie proszenia o pomoc. Zrozumiałem tę lekcję i jestem wdzięczny za każdą jej odsłonę podczas tej podróży. Wpakowałem się w sytuacje, w których bez proszenia o pomoc nie ruszyłbym dalej. Jestem ogromnie wdzięczny za tak surową lekcję pokory i chylę czoła przed każdą osobą, dzięki której mogłem to wszystko zrozumieć i poczuć. Miewałem momenty bezsilności i załamania, czułem się totalnie sam, rozkładając ręce, ale cały czas prowadziła mnie moja wewnętrzna iskra. Zaufałem sam sobie i się nie zawiodłem. Dostałem w prezencie nie tylko możliwość powrotu do domu, ale również zagłębienia się w historie pojedynczych osób, które w innym wypadku pewnie minąłbym na ulicy bez zastanowienia. Każda z nich bez wyjątku jest moim bohaterem. Otrzymałem pokaz tego, jak to jest być człowiekiem, bez względu na narodowość, wyznanie czy szerokość geograficzną, w jakiej przyszło mi się znaleźć z potrzebą pomocy. To było ogromnie uzdrawiające doświadczenie.
Minął rok, celebrowałem kilka dni temu kolejne urodziny. To dobry moment na wewnętrzne podsumowanie tego, co się działo i zmieniło. Transformację przechodzi nie tylko mój motocykl, ale również ja, moje podejście i to, jaki się staję. Jestem wewnętrznie dumny, ale wiem też, że nie byłoby to możliwe, gdyby nie sytuacje, w których byłem załamany, smutny i rozżalony. Ta bolesna nauka była niezbędna, abym mógł doceniać mnogość wersji tego świata i mnie samego poruszającego się wraz z nim. Nauczyłem się być bardziej otwartym i życzliwym do drugiego człowieka. Otworzyłem swoje serce i umysł na możliwość przyjmowania pomocy, jak również jeszcze chętniej udzielam jej innym. Pragnę przekazać każdemu, kto dotarł do tego momentu, że dziękuję za poświęcony tutaj czas i uwagę. To jak dotąd moje najdłuższe opowiadanie, ale żeby zawrzeć wszystko, co istotne, wymagało to szerokiej perspektywy na dziejące się w tle wydarzenia. Dziękuję również samemu sobie za to, że się nie poddałem, za to, że zechciałem zawalczyć w każdej trudnej sytuacji i nauczyłem się prosić o pomoc obce mi osoby. W tym wypadku podróż motocyklowa była tylko tłem do tego, żebym zechciał zrozumieć dynamikę otaczającego mnie świata i odkrył jego piękno kryjące się w nieoczywistych zdarzeniach.
Mam nadzieję, że każdy z was odkrywa na swojej drodze stare, nie służące już programy mentalne i ma odwagę, aby się do tego przyznać. Aby w konsekwencji zacząć działać inaczej – dla siebie i innych. To kompletność tego, co przeżywamy, pozwala nam się rozwijać, więc doceniajmy każdy radosny moment i dziękujmy za każdy, kiedy opadają nam z rozpaczy ręce. To tylko szerokie spektrum tego, co znaczy być człowiekiem. Ucieczka od jakichś emocji, tylko po to, żeby ich nie odczuwać, prędzej czy później postawi na naszej drodze zdarzenia, w których nie będziemy mogli już dłużej uciekać. Nie zmienimy biegu otaczających nas zdarzeń, ale możemy nauczyć się bardziej świadomie reagować na to, co przychodzi. Kiedyś bym się krytykował za taką ilość popełnionych błędów i uszkodzenie motocykla, dziś jestem zbudowany swoją postawą i tym, jak elastycznie potrafię podejść do samodzielnie wykreowanych chwil. Patrzcie szeroko na to, co się dzieje dookoła – może właśnie jesteście świadkami sytuacji, które zmienią was na resztę życia, co pozwoli wam zmieniać wasze życie tak, jak tego chcecie.