Sztuka działania dla siebie – motocyklowa samotność

Wyobraź sobie, że każda minuta Twojego życia jest podyktowana wyłącznie Twoją wolną wolą. Każda podejmowana decyzja zależy od tego, gdzie w danym momencie chcesz się udać i co zrobić. Samodzielnie nadajesz swój w kierunek przestrzeni, która Cię otacza, a wzrokiem nie musisz sięgać dalej niż najbliższe kilka godzin. Wszystko, co tworzysz w tym momencie, jest głęboko satysfakcjonujące i wciągające, skupiasz się całkowicie, czerpiąc unikatową swobodę
i odpowiedzialność za siebie. Nikt nie dzwoni do Ciebie z pracy, nie masz pilnych spotkań, a jeśli masz dzieci, są one pod bezpieczną opieką. Powracasz do beztroskiego dzieciństwa, ale w zupełnie innej formie. Jesteś świadomą wersją samego siebie, ale na chwilę możesz zapomnieć o wszystkich obowiązkach związanych z dorosłością. Twój umysł ma możliwość bycia dzieckiem, gdzie największym zmartwieniem jest to, gdzie chcesz się dzisiaj udać i jak spędzić noc, a każda chwila wywołuje nieograniczoną radość z odczuwania pełnej swobody działania.

Powyższy koncept zarysowałem trochę bajkowo, lecz nie bez powodu. Dziś chciałbym was zabrać w podróż do świata bycia dzieckiem, cieszenia się każdym dniem i stawiania czoła powszechnie niechcianej samotności. Wyprawa, którą przedstawię, służy mi jako przykład do przedstawienia pewnych założeń i wniosków. Jest tylko tłem, które stworzyłem, aby znaleźć się w przestrzeniach opisanych na początku. Chcę wam ukazać magię działania dla samego siebie, potęgę bycia
w samotności i to, jak świat rezonuje z nami, gdy wchodzimy w stan nazywany "flow", gdzie wszystko dookoła harmonizuje
z naszymi wyborami. Oczywiście, zaznaczam, że wszystkie tezy poruszone dzisiaj są moimi subiektywnymi obserwacjami,
i nie każdy się z nimi zgodzi, co jest w porządku. Po tym krótkim wprowadzeniu do obszarów, które dziś będziemy eksplorować, przejdźmy do sedna. Ponownie udajmy się do słonecznych Włoch, gdzie wydarzyły się rzeczy, które głęboko wpłynęły na moje zmiany i to, kim zacząłem się stawać.


Z biegiem lat na drodze dorastania zapominamy o naszych dziecięcych problemach, o tym, jak patrzyliśmy na świat i jak niepohamowaną radością witaliśmy każdy kolejny dzień. Czystość naszych emocji nie była warunkowana ciągłym osądzaniem czy dostosowywaniem się do wymagań dorosłej rzeczywistości, która wymaga od nas konkretnych postaw. Zmieniamy się pod wpływem obowiązków, a nieustanne napięcie otoczenia skutecznie odwraca naszą uwagę od samych siebie. Musimy wstać do pracy, zapewnić środki na kredyt, wynajem mieszkania, utrzymanie i wszystko, co przez lata zbudowaliśmy wokół siebie. Ten cały wachlarz zadań do wykonania jest zrozumiały i racjonalny, ale co się stało z naszą beztroską radością przez lata? Gdzie podziewały się chwile, w których po prostu cieszyliśmy się sobą i nie martwiliśmy się o przyszłość? Nasze naturalne pragnienie bycia czasem dzieckiem w dorosłym życiu zostało zagłuszone przez wszystko, co dorosłość przyniosła. Nie pozwalamy sobie na popełnianie błędów, na chwile samotności, na patrzenie w niebo bez rozmyślań o tym, ile jeszcze musimy dzisiaj załatwić. Dorosłość postawiła swoistą barierę, odbierając nam przestrzeń do radości wewnętrznego dziecka. Ale czy nie warto czasem powrócić beztrosko do tych dziecięcych emocji?


Z przykrością muszę przyznać, że nigdy nie umiałem się bawić ani odpoczywać. Jako człowiek pracy większość działań dostosowywałem do obowiązków, które musiałem wykonać. Wolny czas wypełniałem moimi pasjami, ale zawsze praca zawodowa była dla mnie głównym elementem, który tworzył całe moje życie. Z jednej strony przez lata nie dostrzegałem
w tym nic złego i nieświadomie pozwalałem innym osobom kontrolować moje życie, oddając im dyspozycję nad mym życiowym kalendarzem, otrzymując w zamian tylko część czasu i pieniądze. Trudno było mi zauważyć ten schemat, ponieważ skupiałem się głównie na tym, co chciałem robić, aby zarabiać. Czułem pewną władzę, ponieważ nie zdarzało mi się być w pracy, która by mnie wyczerpywała fizycznie lub psychicznie, i która odbierałaby mi energię życiową. Gdy tylko pojawiało się takie wewnętrzne uczucie, szybko zmieniałem sytuację na taką, która mnie zadowalała. Chcę jasno podkreślić, że nie mam na celu krytykowania pracy i oddawania się karierze zawodowej, ponieważ to właśnie ta ścieżka pozwoliła mi dojść do momentu, w którym zacząłem działać przede wszystkim dla siebie, a potem dopiero, aby zadowolić innych. Chodzi mi tutaj przede wszystkim o kontekst naszego działania w przestrzeni, o to, co jest naszym priorytetem i głównym celem, a co jest tylko narzędziem do rozwijania naszego własnego potencjału bycia.

Podczas pierwszej motocyklowej podróży do Włoch, o której wspomniałem wcześniej, przyszedł mi do głowy pomysł, że chciałbym samotnie powrócić w Alpy na motocyklu, że chciałbym czuć każdy pokonany kilometr jak najważniejszą rzecz, jaką aktualnie robię. Chciałem wejść w stan flow, patrząc na otaczającą mnie rzeczywistość jak na coś najpiękniejszego, co mogę obecnie obserwować, tylko dlatego, że sam to wybrałem. Rok 2019 był rokiem ważnych zmian w moim życiu. Zacząłem wydostawać się ze starych programów mentalnych, które wcześniej doprowadziły mnie do miejsc, w których straciłem szacunek do samego siebie i jako człowiek upadłem. Potrzebowałem sporo czasu, aby postawić się na nowo i ocenić swoje błędy, za które w pełni wziąłem odpowiedzialność. Ale najważniejsze, że postanowiłem wreszcie zrobić coś tylko dla siebie. Coś, co będzie mnie cieszyć i przyniesie mi poczucie wewnętrznego spełnienia. Zarezerwowałem wolne w pracy, którą wtedy miałem i którą generalnie całkiem lubiłem. W tym krótkim dwutygodniowym okresie postanowiłem spełnić mój kilka lat wcześniej powstały plan. Kilka miesięcy wcześniej kupiłem motocykl, o którym kiedyś marzyłem, i doszedłem do wniosku, że to idealny moment, aby powrócić na włoskie serpentyny i sprawdzić swój charakter w nowych okolicznościach. Plan był prosty - objechać Włochy wzdłuż linii brzegowej, zrobić przystanek na Sycylii i wrócić do Polski. Po gorącym doświadczeniu
z zapaleniem się sakwy na motocyklu podczas poprzedniej podróży (co jest dokładnie opisane w poprzednim tekście), wiedziałem, że teraz muszę podchodzić do tego inaczej. Minimalizując ilość bagażu, spakowałem się w mały plecak, który przymocowałem do siedzenia pasażera, pozwalając mi mieć zupełnie wolne plecy podczas jazdy, co daje ogromny komfort podczas długich tras. Motocykl odpowiednio przygotowałem przed wyjazdem, i tak oto, w pięknym wrześniowym popołudniu 2019 roku, ruszyłem, aby poznać smak strachu, samotności i bycia z własnymi myślami, polegając tylko na swoim wewnętrznym głosie.

Pierwsze kilkaset kilometrów minęło oczywiście w zwiększonej czujności, sprawdzając jak się spisuje mój nowy patent na mocowanie plecaka. Brak technicznych zastrzeżeń pomógł mi z każdym kolejnym kilometrem bardziej się odprężyć
i pozwolić mojej głowie na przejście w całkowicie inny tryb działania, wyciągając ogrom rozkoszy z bycia w drodze samemu na własnych zasadach. Nie będę tutaj przybliżał po raz kolejny, jak głęboko traktuję swoje połączenie z drogą jako kierowca. Opisałem to w poprzednim tekście, więc tutaj skupię się więcej na moich wrażeniach tego, co się działo dzięki temu. Po dwóch dniach jazdy miałem za sobą wiele dróg, którymi jechałem kilka lat wcześniej, co dało mi dobry punkt odniesienia co do tego, jak wszystko się zmieniło od tamtego czasu. Drugiego dnia wjechałem do Włoch i mogłem zacząć realizować swój plan, gdyż poprzednie kraje służyły mi tylko jako szybki tranzyt. Tutaj miałem w założeniu większe skupienie na drogach, jakimi będę się przemieszczał, udając się na południe kraju w kierunku Sycylii. Mój plan na nocleg był dosyć osobliwy, gdyż miałem ze sobą hamak, który miał mi służyć za moją ostoję wypoczynku po wielu godzinach jazdy. Pierwszy nocleg czekał mnie nad przepięknym jeziorem Garda. Miałem tego dnia już za sobą przejazd przez Alpy i kilkaset kilometrów za pasem, więc odczuwałem przyjemne zmęczenie i emocjonalną ulgę z tego, że jestem tu, gdzie jestem. Było już ciemno, więc znalezienie dobrego miejsca blisko brzegu, gdzie będę mógł postawić motocykl, rozwiesić hamak i pójść spać, nie było takie oczywiste. Po jakiejś godzinie jeżdżenia wzdłuż brzegu znalazłem odpowiednie miejsce. Muszę przyznać, że był to moment starcia się z podświadomym strachem i emocjami. Kiedy maszyna bezpiecznie stała w zatoczce wzdłuż drogi, a mój hamak wisiał między drzewami, ja byłem gotowy na swoją pierwszą noc na dziko. Ciężko było mi zasnąć, a gdy już zasnąłem, każdy najmniejszy szmer mnie budził i wprowadzał w pełną czujność. Podświadomie odczuwałem jakieś niewidzialne zagrożenie
i nie mogłem się odprężyć. Oczywiście, wiedziałem, że to tylko paranoje mojej głowy, ale to była istotna rzecz, z którą musiałem się zmierzyć, ponieważ większość moich noclegów miała właśnie tak wyglądać. Rano czułem się rewelacyjnie, błękit jeziora mnie koił swoim pięknem, a motocykl czekający obok na dalszą przygodę wywoływał we mnie świeże podekscytowanie. Wykąpałem się w jeziorze, spakowałem wszystko jak należy i wyruszyłem na północ, przemierzyć kilka alpejskich przełęczy, o których marzyłem. Teraz tempo było inne, było bardziej moje, moja głowa przestawiła się na odpoczynek i mentalne skupienie. Wiedziałem, że przebieg każdego dnia będzie teraz tak wyglądał: przepiękne drogi, rewelacyjne widoki i przeróżne noclegi. Cały ten zestaw był idealnym tłem, żebym mógł lepiej poznać samego siebie, żebym dotknął własnych granic komfortu psychicznego i fizycznego. Wszedłem w głęboki proces kreacji każdej chwili i nie liczyło się nic innego jak tylko pokonać kolejny kilometr w sposób przyprawiający mnie o szczerą dziecięcą radość istnienia. To były moje jedyne zmartwienia i obowiązki: bezpiecznie jechać i dbać o maszynę. Kiedy tylko chciałem zatrzymywałem się, żeby zrobić zdjęcia, napić się espresso i zjeść pizzę. Spełnianie tych małych potrzeb było urokliwe. Wiedziałem, że za moment znów odpalę silnik i pojadę dalej, nie patrząc zbytnio na mapę, a mając tylko obrany kierunek, gdzie chcę podążać.

W takich realiach mijały kolejne dni. Zdążyłem odwiedzić Rzym i Neapol, wjechać na Wezuwiusza i przemierzyć całe zachodnie wybrzeże, kierując się na południe, żeby dostać się promem na Sycylię. Przez te kilka dni byłem całym sobą
w swoim żywiole: motocykla, drogi, spełnienia, robienia rzeczy tylko dla siebie. Odwiedzałem każdego dnia włoskie miasteczka, mogąc poczuć, jak płynie spokojne lokalne życie. Witałem poranki, pijąc espresso z ludźmi, którzy również zaczynali kolejny dzień swojej normalnej rzeczywistości. Ogromnie mi się ten kontekst podobał, a spotykałem się z bardzo ciepłymi reakcjami ludzi, którzy widzieli czasem, jak rano wstaję w hamaku gdzieś na obrzeżach, przygotowując się do dalszej drogi. Kiedy mówiłem, że jestem z Polski, wyrażali słowa uznania za to, jaki dystans przebyłem, żeby się tu znaleźć. Poznawałem Włochy od innej strony, takiej prawdziwej, pięknej, chaotycznej i majestatycznej, lecz również brudnej, zapomnianej i zaniedbanej. Po tych kilku dniach moje noce w hamaku przynosiły mi upragniony odpoczynek i dawały poranną porcję energii na przejechanie kolejnych kilometrów. Noce, które spędziłem w hotelu w Rzymie i Neapolu, pozwoliły mi się normalnie wykąpać i zrobić pranie, tak więc zauważyłem, że ten system całkiem nieźle się spisuje przy znikomej ilości rzeczy, jaką posiadałem. Czułem, że wszystko, co się dookoła mnie dzieje, mi sprzyja, że jestem prowadzony przez moją intuicję bezbłędnie. Dochodząc przy tym do wewnętrznie bardzo intymnego poczucia bycia, bycia wykraczającego poza umysł, poza plany na przyszłość, pracę czy jakiekolwiek osoby, które znam. Ten czas płynął dla mnie i służył mi, żebym mógł przywieźć z tej podróży coś więcej niż tylko poznane drogi, o czym miałem się przekonać w przeciągu kolejnych dni.


Po przejechaniu 3500 kilometrów dotarłem do Palermo na Sycylii. Po tygodniu ciągłej jazdy potrzebowałem odpoczynku
i czasu na zregenerowanie sił przed drogą powrotną, która miała zająć kolejny tydzień. Po przeprawie przez sycylijskie wybrzeże i chaosie, który mnie przywitał w stolicy, udało mi się znaleźć nocleg i bezpiecznie zaparkować motocykl. Pierwsze, co zrobiłem po wyjściu na miasto, to kupiłem pół arbuza i, jak dziecko, szedłem ulicą, całkowicie uwalony w pestkach
i sokiem, ciesząc się z tej prostej przyjemności. W takim stanie zatopiłem się w mieście: w wąskich uliczkach, tłumach ludzi, zapachu pizzy i wszechogarniającym włoskim gwarze. To było to, ukoronowanie trudów jazdy, walki ze strachem i dzikimi noclegami w miejscach, w których nikt wcześniej nie spędzał nocy. Teraz czułem, jak miasto mnie wita swoją ciepłą gościnnością, jakby każda uliczka zaprasza mnie do poznania historii, którą skrywa. Jednak jeszcze nie wiedziałem, że jestem o włos od wydarzenia, które zmieniło losy moich kolejnych lat, wznosząc mój proces zmiany zapoczątkowany wcześniej na poziom, o jakim dotąd nie pomyślałem. Celebrując pierwszy wieczór na wyspie, siedziałem nad brzegiem morza, oddając się kojącemu szumowi fal. W tym momencie nie liczyło się nic innego niż to, czego właśnie doświadczałem. Może wydawać się to prozaiczne, ale naprawdę to uczucie wywołane przez tydzień samotnej jazdy, gdzie trzymałem stery swojego życia całkowicie sam, wprowadziło mnie w potęgę teraźniejszości, której trudno doświadczyć tylko z książkowej teorii. Na pobliskiej plaży siedziała kobieta. Wszystko sprowadziło się do tego momentu, i od tego momentu wszystko się zaczęło. Przez kolejne trzy lata nasze życia stały się nierozerwalną częścią metamorfozy naszych osobowości, wykraczając daleko poza relację partnerską. To stało się katalizatorem zmian, podczas gdy odkrywaliśmy, kim naprawdę jesteśmy, nie tylko dla siebie, ale i dla świata, który tworzymy. Teraz, wracając do tego momentu, cieszę się, ponieważ teraz wiem, że przeczucie, które wtedy miałem, było właściwe. To wyzwoliło we mnie jeszcze większy szacunek i zaufanie do mojej intuicji. Skąd w ogóle wzięło się Palermo na moim planie podróży? Otóż od małego słuchałem opowieści mojego taty o tym, jak jeździł jako kierowca po Włoszech, i chyba gdzieś głęboko to miejsce miałem zakodowane. W momencie wyruszenia w podróż wiedziałem, że muszę tam dotrzeć, teraz już wiem, po co to miałem to zrobić.


Po dwóch dniach w Palermo, wyruszyłem w drogę powrotną. Powróciłem na kontynent i skierowałem się w stronę wschodniego wybrzeża, podróżując na północ przez kolejne dni. W tym czasie coś we mnie się zmieniło. Wtedy sądziłem, że to po prostu zakochanie się w kobiecie, którą spotkałem. Teraz jednak wiem, że to był moment głębokiej przemiany, w którym poznałem siebie i zrozumiałem, kim chcę się stawać, w którą stronę chcę podążać i czym chcę wypełniać swój czas. Był to mój wewnętrzny katharsis, czułem się oczyszczony i nowy. Mój umysł funkcjonował w sposób klarowny, harmonizujący z tym, co robiłem i co mnie otaczało. Jednak dziwnym zrządzeniem losu, w tamtym momencie nie cieszyłem się tym stanem zmiany. Wręcz przeciwnie, odczuwałem niemiłą konsternację, ponieważ w ogóle nie rozumiałem, co się ze mną działo. Być może było to związane z tym, że przemiana była tak głęboka i nieznana, że nie potrafiłem jeszcze do końca jej zrozumieć. Często tak bywa, że momenty transformacji i odkrycia samego siebie są pełne niepewności i dezorientacji. Ważne jest jednak pamiętać, że nawet jeśli nie rozumiemy ich w pełni w momencie ich wystąpienia, mogą one prowadzić nas do nowych odkryć
i inspirujących ścieżek w przyszłości.


Przez następne dni doświadczałem piękna włoskiej linii brzegowej, lazuru morza, czerwieni zachodów słońca, pełnej mocy motocykla na zawołanie i kolejnych dzikich noclegów w totalnie nieoczywistych miejscach. Moim ostatnim celem do spełnienia była jedna z alpejskich przełęczy - Passo Di Stelvio, na którą nie udało mi się wjechać na początku wyprawy
z powodu zamknięcia jednej z dróg. Tym razem wybrałem inną trasę i przedostatniego dnia we Włoszech zacząłem się wspinać na prawie 2800 metrów, dziesiątkami ostrych górskich zakrętów, mozolnie pnąc się w górę. Widok majestatu Alp
z tej perspektywy zabierał mnie totalnie do innego świata. Świata odpowiedzialności za własne bycie, wewnętrznej decyzyjności i świadomości tego, ile musiałem przejść, a raczej przejechać, żeby się tu znaleźć w tym idealnie perfekcyjnym momencie mojego życia. Byłem wdzięczny, szczęśliwy jak dziecko i ogromnie dumny, że zrealizowałem swoje kolejne marzenie - cel w niepowtarzalnym kontekście, który sobie wymyśliłem na tę podróż. Po kilku godzinach zabawy na alpejskich serpentynach, zaczął zapadać zmierzch, a ja zjechałem do miasta na kolację, szukając jednocześnie hotelu na moją ostatnią noc, ponieważ było za zimno, żeby spać w hamaku. Następny poranek przypieczętował wszystko, co się do tej pory wydarzyło. Znalazłem hotel, który miał być oddalony o 20 kilometrów i mieć piękny widok. Niestety, nawigacja pokierowała mnie do złej miejscowości, i po nocy pokonywałem strome górskie drogi, żeby odnaleźć mój właściwy nocleg. Po dwóch godzinach szukania, w końcu dotarłem, ale siły wystarczyły mi już tylko na to, żeby pójść spać. Lecz kiedy rano poszedłem na śniadanie, moim oczom ukazał się majestatyczny widok jednego z pasm alpejskich południowego Tyrolu. Wtedy już wiedziałem, że załatwiłem podczas tej podróży wszystko, co zostało dla mnie przygotowane. Tamta chwila była dopełnieniem czegoś większego ode mnie, czegoś, co na mnie czekało długie lata, aż zapracuję sobie na moment, żeby po to sięgnąć. Mogłem pożegnać Alpy i wystartować w podróż powrotną z wyprawy mojego życia - wyprawy, która nie byłaby możliwa, gdyby nie szereg wielu uwarunkowań, popełnionych błędów i sił sprawczych drzemiących głęboko we mnie, które, jako ciemna strona mojego charakteru, doprowadziły mnie do momentu, w którym upadłem i powiedziałem dość.

Po kolejnych dwóch dniach jazdy, dojechałem do Warszawy - szczęśliwy, spełniony, stabilny w sobie. Przebijała przeze mnie pewność, że wszystko jest na dobrej drodze, i teraz już wiem, że tak było. Wszystko, co się wydarzyło w kolejnych latach, potwierdziło to, każde moje przeczucie się sprawdziło, pokazując mi, jak wiele jeszcze nie wiem o życiu, które mnie otacza. Podczas dwóch tygodni zrobiłem 7500 kilometrów - połowę tego czasu spałem na dziko w hamaku. Mój motocykl,
o który dbałem chyba bardziej niż o siebie, odwdzięczył się bezawaryjną jazdą. Przejechałem nie tylko Włochy, ale również odbyłem bardzo długą podróż w głąb siebie, stanąłem, by zmierzyć się ze słabościami swojego charakteru i poczułem emocje, które już dawno do mnie nie przyszły w tak czystej i prawdziwej formie. Poczułem swoje wewnętrzne dziecko i zbudowałem mu przestrzeń, żeby mogło cieszyć się z życia wraz z moją dorosłą formą. Wydarzenia, które miały miejsce w kolejnych tygodniach po moim powrocie, również nagrodziły mój pomysł na podróż. Zaraz po opublikowaniu postu na Facebooku
z relacją z wyprawy, dostałem propozycję udzielenia wywiadu do audycji podróżniczej w radiu kampus, do której link znajdziecie na końcu tekstu. Zrobiłem prelekcję z pokazem zdjęć w kawiarni podróżniczej na prośbę mojej znajomej,
a finalnie udzieliłem jeszcze jednego wywiadu w polskim radiu 4, lecz dostępu do tego nagrania nie posiadam. Cały ten wachlarz wydarzeń miło mnie zaskoczył i pięknie zwieńczył cały proces, którego częścią była podróż na motocyklu.

Nie mam oczekiwań, aby ktokolwiek się ze mną zgadzał i patrzył w podobny sposób na wydarzenia dziejące się dookoła, tak jak ja patrzę na wszystko, co powyżej opisałem. Lecz jeśli, drogi czytelniku, dostrzegasz w swoim życiu magię i lubisz wyruszać w głąb siebie, jak również w nieznane miejsca, chcę, żebyś wiedział, że warto. Warto robić rzeczy dla siebie, warto realizować marzenia, ale z pełną świadomością tego, co doprowadziło do momentu, w którym możesz to robić. Chodzi mi
o szacunek do własnej drogi i wszystkich osób, które się przyczyniły do tego, że jesteś w takim momencie, nawet jeśli nie było łatwo tutaj dotrzeć. Otworzyłem przed wami coś bardzo osobistego, coś wykraczającego poza tylko przejechane kilometry. Pokazałem wam głębię widzenia, jaką lubię się kierować w życiu, a o której nie zawsze mówię otwarcie. Chciałem w tym miejscu złożyć cześć dla każdej osoby, która nie boi się podążać za własnym głosem i staje do prawdy na swój temat, pozwalając jednocześnie zaprowadzać się do miejsc, w których czeka odpowiedź na głęboko skrywane pytania. Czasem potrzebna jest zmiana kontekstu naszego bycia, żeby zacząć dostrzegać coś więcej niż tylko narzucone z góry przez kogoś obowiązki, styl zachowania czy wymagające naszego zaangażowania projekty, które wcale nas nie cieszą. Nie dajmy się przytłoczyć rzeczywistością, która odciąga nasze skupienie od nas samych. Miejmy odwagę robić rzeczy, które wyzwolą w nas czystą dziecinną energię radości ze świata, nie oceniając go, a świadomie zmieniając na taki, który będzie lepiej służył nam
i innym dookoła. Bo to robienie tego, co nas rozwija, sprawia, że stajemy się inni, zaczynamy inaczej myśleć i zachowywać się w stosunku do siebie i wszystkich tych, którzy staną na naszej drodze, przekazując magię, którą ciężko zmierzyć, ale warto poczuć.


Moment, w którym zostajesz sam, kiedy szum dookoła ucicha, kiedy twoje skupienie skierowane jest do środka. Zaczynasz czuć się nieswojo, niewygodnie bez wszystkich bodźców, które cię normalnie absorbują. Pojawia się lekki strach, że nic się nie dzieje, że nikt nie pisze, że nie masz nic do zrobienia. To nie strach, to smak samotności, smak, którego warto spróbować, żeby lepiej poznać spektrum własnej osobowości.


-Link do audycji: Spotify - Kręte ścieżki

-W zakładce portfolio znajdziecie więcej zdjęć z tej wyprawy w albumie “Trasa Włochy”

Previous
Previous

Porozmawiajmy o teatrze

Next
Next

Moto Italia – O pokorze bycia motocyklistą.